piątek, 22 marca 2019

wip zupełnie niedziewiarski

Drogie dziewiarki czytające,

z różnych względów, o których może innym razem, piszę powieść ze studentami: ja daję kontekst i zostawiam dziury, oni tu i ówdzie mają coś dopisać. Głównie chodzi o wykazanie, że to co zajmowało ludzi dwieście lat temu [i co studenci muszą czytać na zajęciach] wcale tak bardzo nie trąci myszką i może włąśnie teraz jest bardziej aktualne, niż kiedykolwiek.  Poza tym chodzi o Wrocław, o osiedle z wielkiej płyty, do którego się przywiązałam i różne inne przyjemności.  Kto wie, może jak kiedyś znajdę trochę czasu, to pochylę się nad tym na poważnie? Tylko nie wiem czy warto?

Proszono mnie o dostęp, więc wrzucam tu kawałek, a Wy, jeśli Was nie znuży doszczętnie, zamieśćcie choć słowo krytyki. [to oczywiście roboczy tekst, pisane na kolanie, wieczorami, bez jakiejkolwiek korekty!]





"Das Leben soll kein uns gegebener, sondern ein von uns gemachter Roman sein"
[Życie ma być powieścią - nie objawioną, ale stworzoną przez nas samych]
Novalis


O coś musi chodzić. O ratowanie świata naturalnie. Jednak nie mogłabym w przekonujący sposób pisać o jakimś spektakularnym ratowaniu świata z jakiejś strasznej katastrofy, o kataklizmie, obiektywnie zagrażającym ludzkości z kosmosu, czy też z głębi ziemi. Nie będzie też mowy o fantastycznych potworach, trójgłowych smokach, ani o podłych czarnoksiężnikach.
Będzie mowa o wampirach, a właściwie głównie o jednym, skromnym wampirze, który nie rozbija się po świecie jaguarem, ani też prywatnym odrzutowcem, zamiast tego jeździ starym golfem, choć pochodzenie ma najszlachetniejsze jakie można sobie wyobrazić - zarówno to ludzkie, jak i wampirze. Rodowód, który zobowiązuje naturalnie do podjęcia walki w imię ratowania świata, przed wiszącym nad nim nieustannie niebezpieczeństwem zagłady człowieczeństwa.
Zagrożenie, o którym myślę jest zasadniczo niepozorne, choć jego konsekwencje mogą przyjąć niewyobrażalny wymiar.





Poniedziałek pierwszy

A gdyby tak rzecz całą zacząć na przystanku tramwajowym „Przyjaźni”? Nazwa przystanku dobrze rokuje, odwołując się do więzi wymykających się wszelkiej racjonalności, użyteczności i egoizmom, czyli do idealistycznych pierwiastków, którymi zupełnie niepoprawnie ulegają autor i większość jego bohaterów.  "Przyjaźń, miłość i uwielbienie należałoby traktować jak tajemnice. Należałoby o niech mówić jedynie w rzadkich intymnych chwilach, porozumiewać się co do nich w milczeniu. Wiele rzeczy jest zbyt subtelnych na to, by o nich myśleć, a jeszcze więcej - by o nich mówić." - uzna poeta.
Cóż! Wróćmy jednak z powrotem na ziemię!  Nazwa  przystanku pochodzi tak naprawdę od osiedla przy którym się znajduje: „Osiedla Przyjaźni” mianowicie. Pierwotnie zaś „Przyjaźni Polsko-Radzieckiej” – a tym samym, biorąc pod uwagę praktyczny wymiar tej przyjaźni, jej polityczne źródła, przebieg, kulturowy zapis, nazwa staje się wielkim oksymoronem, zionie cynizmem - mówiąc oględnie. No i cały zakładany idealizm bierze w łeb. Ciekawe swoją drogą, jak tej małej społeczności, która siłą rzeczy wykrystalizowała się z mieszkańców osiedla żyło się ze świadomością  perfidnego wpisania ich w kontekst tej 'prawdy objawionej'? Z całą pewnością byli szczęśliwi otrzymując od państwa możliwość objęcia w posiadanie upragnionego M 3 o podwyższonym standardzie. Jednak chwilę potem, jak już się tym szczęściem nasycili, czy byli w stanie identyfikować się z tak sarkastycznie nazwanym przestrzennym tworem, w którego sercu umieszczono ponadto betonową socrealistyczną rzeźbę tańczącej i doskonale zgranej, polsko-sowieckiej pary, która swą cielesną obecnością nakazywała stale o nazwie pamiętać?
Dokonana po roku 1989 amputacja końcowego członu daje nadzieję na znalezienie nowego sensu i ułatwia nawiązanie więzi. Jednak świat wcale aż tak diametralnie się nie zmienił i wciąż - może już nie ramieniem państwa, ale za to innych, o wiele groźniejszych podmiotów -nakazuje nam identyfikację z cynicznymi konstruktami, których obrzydliwe zakłamanie i widoczny gołym okiem zamiar zmanipulowania oburza znacznie bardziej niż paskudna socrealistyczna niby-sztuka.
Zacznijmy więc wreszcie!
W pierwszy październikowy poranek, nienaturalnie ciepły i oblany bursztynowym słońcem, na owym przystanku tramwajowym „Przyjaźni” do siedemnastki w kierunku centrum Wrocławia wsiada  barwny tłumek. Odzywa się dzwonek sygnalizujący zamknięcie drzwi i w ostatnim momencie wpada przez nie, całkowicie spowita w czerń, drobna postać o mrocznej aurze. Ostatnich kilkaset metrów przebiegła goniąc tramwaj, teraz opadła z zadowoleniem na fotel kładąc na kolanach wielki tobół wypchany laptopem i mnóstwem  książek. Tego jej było trzeba - garści endorfin, by poczuć że wciąż żyje!
Chwilę wcześniej zamknęła za sobą na klucz drzwi mieszkania na ósmym piętrze w bloku z wielkiej płyty, rzucając na odchodne "paaa" w kierunku zebranych w korytarzu rodziców, ośmioletniej siostry i czteroletniego brata.
Dwudziestoośmiolatka, jak to się mówi, doświadczona życiem [Ale o tym może sama później]  kończy  (wciąż kończy) doktorat z dziewiętnastowiecznej literatury niemieckiej, skupiony na twórczości wrocławskiego grafomana Kannegiessera i zmierza właśnie na pierwsze od roku zajęcia ze studentami trzeciego roku, z nadzieją, że staną się jakimś punktem zaczepienia w osaczającym ją i agresywnie napierającym ze wszystkich stron  chaosie.
Przeciętna, szczupła, o łagodnych oczach i włosach do ramion, pośpiesznie związanych w koński ogon. Czarne spodnie rurki, czarna prosta koszula nienagannie odprasowana. Trzeba się było intensywnie wpatrzyć, by dostrzec jedyne odstępstwo od wszechwładnej czerni: cieniutki pasek lamówki w kolorze irlandzkiej zieleni, którą obszyta była stójka kołnierza po wewnętrznej stronie. Julia sama dokonała tego, i podobnych jemu, karkołomnych zabiegów na własnej garderobie. Istotne były buty. Buty jak wiadomo są najskuteczniejszym kamieniem probierczym osobowości ich właściciela, więc but należy dobierać z rozwagą. Dziś maiła na sobie czarne - a jakże - Campery z ciemnozielonym sznurowadłem.
Z pełnego podniecenia napięcia związanego z opracowywaniem sobie w myślach scenariuszy błyskotliwego powitania, zagajenia rundki zapoznawczej itp. wyrwał ją świdrujący i natarczywie głośny tenor kolesia w tabaczkowych portkach typu jogger, opinających mu niesmacznie niezgrabne łydki, zwieńczone mokasynem wzutym na gołą stopę. Opięta na brzuchu koszula w kwiaty, na szyi musztardowy syntetyczny szal:
-…i to jest kurwa sztuka!!! - gość starał się wyraźnie, by wszyscy pasażerowie dowiedzieli się czym jest ta sztuka!  - sala pusta prawie, przy filarze wisi szafka, taka łazienkowa ale cała pomalowana jakby k o r e k t o r e m
brawo! - myśli ona - jednak jakoś, szczątkowo wprawdzie, przyswoił sobie tę sztukę! Nawet jeśli otwiera ją li i jedynie tym nieszczęsnym korektorem, oswojonym na  biurku w swoim szklanym boksie!
-I tyle! - peroruje dalej on - Wszystko białe! No bez sensu!!! Wielki mi Mocak! Na szczęście trafiłem na dzień wolnego wstępu. - Nie wyobraża sobie bowiem, że można za coś takiego płacić! Wkurwiłby się, a i tak ma poczucie straty, wydymania i wielki żal.
Potem jeszcze wszyscy dowiadujemy  się, co z tego, co widział później, byłby w stanie zawiesić na ścianie swego salonu. Jakiego rodzaju dzieło sztuki: zatopiony w żywicy blat  stołu, konserwujący zakończoną właśnie imprezę, która na nim się odbyła: brudną zastawę, resztki jedzenia, pety w torcie, rozlane wino, rozbryzgane wymiociny.
Mnie samej robi się niedobrze. Ufff! Hala targowa! Z uczuciem ulgi, szczęśliwa, że już mnie ominął wykład na temat amatorskiej fotografii portretowej kolegi gościa, który uczy się sztuki fotografii z youtube, bo kupił sobie fajny sprzęt z a kilkanaście tysięcy PLN, i który pewnego dnia wszedł do sklepu fotograficznego i kupił wszystkie dostępne tam tła wielkoformatowe,  pomykam w stronę dawnego klasztoru Norbertanów. Jego grube mury i krzyżowo-żebrowe sklepienia  goszczą obecnie mnie i moich studentów - adeptów filologii. 
Sala nr 26, którą Piotr - kolega ze studiów, a obecnie organizator całej machiny zajęciowo-technicznej w instytucie germanistyki - przydzielił mi w tym semestrze znajduje się na parterze, jej okna wychodzą na mały placyk otoczony ławkami i wyjątkowo kiczowatą fontanną - to efekt wykorzystania funduszy unijnych na renowację zabytków (w ramach której zerwano w naszym budynku barokową marmurową posadzkę zastępując ją ordynarnym gresem!!!). Pod samymi oknami ustawiono także jednego z wrocławskich krasnali - podobiznę prof. Jana Miodka. Od tego czasu nie można już w tej sali otwierać okien, gdyż przewodnicy miejscy uczynili z kobolda stałe miejsce postojowe, w którym przez jazgotliwy megafon egzaminują opiekunów wycieczek szkolnych, z ich wiedzy na temat ojczyzny-polszczyzny! Kisimy się zatem, szczelnie zamknięci w grubych murach i usypiającym zaduchu.
Jedynym wybawieniem z tego koszmaru zdają się być panowie, zamieszkujący przez zasiedzenie (i zaśmierdzenie) ławeczki okalające dziedziniec z potworną kulo kształtną fontanną. Nasi wydziałowi kloszardzi! "To męski świat!" - mówi Maciek równie silnie jak ja zafascynowany nimi  polonista: z uwagi na płeć - której mu zazdroszczę! - może uczestniczyć w męskiej toalecie na parterze w spektaklach organizowanych tu regularnie przepierek kloszardowych skarpet! Majt! Gaci!  - Ja jestem z procederu tego wyłączona bo to "męski świat!" - jak mawia Maciek…a niech mu będzie!
Nasi żule, w każdym razie gdy tkwią na swoim posterunku, budząc ogólną odrazę przeciętnego turysty, przyczyniają się  walnie do zmniejszenia przepływu hałasujących grup zwiedzających, prowadzanych tuż pod oknem naszej sali wykładowej. Dziś dopisali nawet w większej ilości niż zazwyczaj - z zadowoleniem zaważywszy tę gwarancję względnego spokoju otworzyłam na oścież wszystkie okna, by pozbyć się  trzymiesięcznego zaduchu.
I trafiła mi się obiecująca grupa!
Niewielka, bo jedenastoosobowa, ale chyba zmotywowana. Bardzo barwna! Naturalnie była to grupa w niepełnym składzie, gdyż jak się okazuje  uczelnia nie wytrzymuje konkurencji ze zmorą w postaci pracy zarobkowej na 'cały etat', której - w poczuciu dobrze wypełnianego posłannictwa życiowego - oddaje się spory odsetek braci studenckiej.
Z intratną pracą zarobkową, dającą bardzo wymierne korzyści, jak się nietrudno domyślić, tym bardziej  nie wytrzymują konkurencji proponowane właśnie przeze mnie zajęcia poświęcone… literaturze niemieckiego romantyzmu. Nie dosyć, że wymiernych korzyści nie daje, to jeszcze wymaga od odbiorcy wiele samozaparcia i dokonania pewnych przewartościowań, by mogła w nagrodę roztoczyć swój czar i uwieść swą ofiarę, przemieniając ją już do końca życia w istotę poszukującą czegoś więcej niż materialnego zaspokojenia w świecie konsumpcji.
Założyłam , że elementarne obycie w świecie fikcji literackiej może być jakimś punktem wyjścia. Bardzo pożądanym nawet!  stąd dla nawiązania pierwszej więzi, zdecydowałam się na pytanie o to, co czytają dla przyjemności. Wprawdzie zbuntowana wielka jak żyrafa,[1] czarnowłosa okularnica – Ula – poczuła się dotkliwie sprowokowana takim pytaniem. Na tyle silnie, w każdym razie, by wybulgotać w odpowiedzi, że od trzech lat konsekwentnie unika wszelkiej lektury! Pozostali jednak nie okazali irytacji.
Drugą skrajnością okazał się Mateusz.[2] Brodacz-indywidualista, w długim melanżowym kardiganie w warkoczowe sploty, który snobuje się  swym oczytaniem, otwarcie i bez jakiejkolwiek żenady, deklarując przy tym, że lektura to dla niego, po prostu, styl życia.
Och! Może gej? Pomyślałam z nadzieją, spoglądając na jego brodę. Nie był to bynajmniej ów, tak obecnie modny, przydługi i zmierzwiony zarost w stylu Rumcajsa, w którym mógłby z łatwością zamieszkać cały rój pszczół, ale pieczołowicie przycięta i chyba nawet nawoskowana broda, sprawiająca wrażenie, jakby dosłownie właśnie wyszedł od barbierza. Z doświadczenia wiem, że ich rodzaj wrażliwości - bo queer to dla mnie nade wszystko inny rodzaj wrażliwości - znakomicie sprawdza się na zajęciach takich jak te.
Ujawniły się też dwie miłośniczki reportażu, Marysia i  Monika, a także jedna entuzjastka literatury religijnej - Kamilla. Pozostali zaś dość szczerze przyznali się do konsumowania fantastyki. Kilka osób zachęconych nową produkcją HBO "Dscovery of wiches" sięgnęło po tekst oryginału - trylogię o świecie, który ludzie dzielą z zagrożonymi wyginięciem wiedźmami, demonami  i wampirami, pióra kalifornijskiej profesor historii Debory Harkness.
Mnie rzecz ta także nie była obca i choć muszę przyznać, że napisana została w potwornym stylu, że dialogi są w większości żenująco banalne, a dominujący wątek romansowy - rodem z harlequina. Główny bohater – wampir – na co drugiej stronie odgarnia niesfornie opadający rudy lok czarownicy w której się zachocha(ł) itp. Oczarowała  mnie jednak na tyle, że niemal nie przerywając lektury pożarłam wszystkie opasłe trzy tomy w niecały tydzień.

- Jak myślicie skąd się bierze to niebywałe zainteresowanie czarodziejami i wampirami? - wypuściłam przynętę, by się przekonać co ich samych fascynuje w takiej literaturze. W głowie kiełkował mi już pewien plan.
-  pokolenie Harry'ego Pottera szuka w tym jakiejś kontynuacji, czy też jakiegoś substytutu - zaczął Mateusz z lekkim znużeniem w głosie.
- A co do wampirów to wydaje mi się - wyrwała się zbuntowana okularnica, Ula - że w dzisiejszym świecie, opanowanym przez "metro-seksualnych" facetów, kobiety tęsknią do brutalnego i zaborczego samca, który wypuści z siebie zwierza i zdominuje słabą niewiastę, a przy okazji otoczy troskliwą opieką.
Ryknęliśmy śmiechem, a ja zwróciłam ich uwagę na ewentualną wartość dodaną w formie przekazywanej tam ukradkiem wiedzy na temat procesów alchemicznych. Dwie miłośniczki talentów prof. Harknes zgodziły się prześledzić i porównać wątek alchemiczny w jej książkach i w powieści Novalisa Henryk von Ofterdingen, która była na naszej liście lektur.
I do której autora płynnie przeszłam, by nie tracić całej godziny na organizacyjny bełkot, tylko zająć się wreszcie konkretem, czyli ofertą niemieckiego romantyzmu. Przysiadłam na wysokim parapecie, by wszystkich móc ogarnąć wzrokiem. Gwar za oknem jakoś dziwnie ucichł, na plecach czułam ciepło słońca i przyjemny powiew wiatru, a przede mną jedenaście par wpatrzonych ócz:
- Fantastyka, która tak was – nas, bo mnie też – zaprząta, wyraża pewnie jakąś naszą tęsknotę za baśniowością, za tym co nierzeczywiste, niesamowite. Czarownice, ponadnaturalne moce, fantastyczne zwierzęta. Chcielibyśmy, by cudowność była obecna w naszym świecie. Romantycy mówią, że jest obecna, tylko trzeba się na nią otworzyć, umieć ją dostrzec. Trzeba  na nowo  nauczyć się ją dostrzegać. Kiedyś to potrafiliśmy: w dzieciństwie naszym indywidualnym, potrafiła to też ludzkość w swoim dzieciństwie, ale zapomnieliśmy o tym fiksując się wyłącznie na poznaniu rozumowym. Aby znów widzieć cudowność musimy wyszkolić i spotęgować siłę wszystkich naszych narzędzi poznania.

„Świat musi ulec romantyzacji” – apodyktycznie zarządził Novalis - „tylko wtedy odnajdziemy pierwotny zmysł” a zarazem i sens, bo wiecie, że w niemieckim ‘Sinn’ oznacza zarówno zmysł jak i sens, co w tym przypadku jest ważne. Kiedy zaopatrzymy się w odpowiednie zmysły, to i uda nam się odnaleźć sens, którego poczucie dawno utraciliśmy.
Na czym miałaby polegać taka romantyzacja? Po prostu na  odpowiednim patrzeniu na rzeczywistość. Na (ponownym) zespalaniu jej elementów ze światem ponadrzeczywistym.
Kiedyś świat w którym żyjemy był postrzegany jako odbicie świata idei lub myśli Boga, więc to co zmysłowe, widzialne było nierozerwalnie i zupełnie naturalnie połączone z tym co niewidzialne. To co fizyczne z tym co metafizyczne.
Umownie przyjmuje się, że cały ten porządek zburzył Kartezjusz swoim ‘Cogito ergo sum’ dzieląc świat na materialny i duchowy. Podzielił, znaczy się, w pierwszym rzędzie człowieka na duszę i ciało, albo precyzyjniej na substancję myślącą i to co materialne. A od tego pierwotnego podziału już posypały się kolejne…
Zatem: musimy pracować nad zmysłami, a wtedy? Kto wie, jeśli nabierzemy odpowiednio dużo wprawy, to będziemy się nawet mogli teleportować, albo przenosić w czasie?! – zauważyłam, że się ożywili - „Gorączka, senne marzenie przenoszą nas w inne przestrzenie” – to już zauważył starszy o pokolenie od romantyków Herder. Tyle, że tego nie zrymował w oryginale - dodałam ironicznie - Ale pomyślcie! jeśli wyszkolimy zmysły będziemy się przenosić przy pełnym udziale świadomości, za dnia! – Chyba przeholowałam. Nie wiem, czy mnie jeszcze traktowali poważnie? Spuściłam nieco z tonu, wracając do samej literatury.
- A literatura, którą tu będziemy czytać ma pomóc w ćwiczeniu zmysłów właśnie, ma je otwierać na świat. Takie potęgowanie naszej wrażliwości w ogóle powinno być zadaniem wszelkiej sztuki. – Przypomniał mi się ten uciążliwy facet z tramwaju - Kiedy dziś jechałam tu do was, w tramwaju jakiś korposzczur bardzo głośno formułował pretensje do współczesnej sztuki, o to że nie chce ona dopasować się do jego wrażliwości, że jest dla niego za mało ozdobna, by mógł ją sobie zawiesić na ścianie w swoim domu, czyli jest dla niego zupełnie „bez sensu”. „Bez sensu” znaczy jednak tylko „bezużyteczna”, bo sensu – gwarantuję wam – ten pan w świecie nie szuka na pewno. Ale my będziemy! Będziemy? – część (niewielka) skinęła głową, reszta uśmiechała się pod nosem. Trzeba było już powoli kończyć zajęcia.
Raz jeszcze nawiązałam do Harknes, pytając, czy dotarli do miejsca, w którym zdradza początki i motywację do napisania powieści fantastycznej. Nie wiedzieli, więc im zreferowałam, że wszystko zawdzięczamy jej profesorowi historii Anglii Elżbietańskiej, który zwykł rozdawać studentom listę faktów, prosząc by sobie wyobrazili jak je wykorzystać pisząc romans, kronikę, albo żywot świętego. 
- Uważam, że to świetne ćwiczenie i proponuję byśmy też się mu poddali kochani! Tyle że nie będę was prosiła o narrację dziejopisa, bo w końcu zajmujecie się literaturą, ale o jakąkolwiek formę fikcji literackiej.
Kto wie? Powinno ich to skłonić do poszperania na własną rękę, by pozyskać jakiś nadający się do przetworzenia materiał. Czemu wcześniej na to nie wpadałam?
- A jaką listę faktów dostaniemy?  - rezolutna blondyna o anielskim uśmiechu i figlarnych oczach, okazała się bardzo czujna.
Faktów oczywiście nie przygotowałam sobie, bo był to pomysł, który wpadł mi do głowy na gorąco, ale chyba udało mi się wybrnąć z kłopotu:
- Faktami zajmują się w swych narracjach historycy – tacy jak profesor Harkness.  Ja poproszę was o samodzielne dobranie sobie motywów, związanych z tym, czym się zajmujemy na tym seminarium, więc po pierwsze prosiłabym o uwzględnienie któregoś z romantycznych pisarzy lub filozofów: Novalisa, braci Schlegel i żon i konkubin, Fichtego, Schellinga, Schleiermachera, Wackenrodego lub Ticka albo kogoś z młodszego pokolenia, następnie dołączenia do tego  fragmentu jednego z ich tekstów oraz jakiegoś wydarzenia, postaci i  niepowtarzalnego artefaktu lub budowli okresu średniowiecza, no i proszę o zanurzenie tego w aktualnym kontekście.
- Ile mamy na to czasu? – dopytywał się brodaty Mateusz, ja się okazało, student sinologii, jako drugiego kierunku, czym też usprawiedliwiał swą dociekliwość, wynikającą z konieczności skoordynowania różnych zobowiązań i - jak się wyraził z bardzo zmanierowaną miną - 'cennych impulsów' dostarczanych mu przez oba instytuty.
- Czekam do świąt! Czyli do końca roku. – rozległ się pomruk zadowolenia, więc nie chcąc przedłużać grzecznie podziękowałam i pożegnałam się do następnego poniedziałku.




Poniedziałek drugi
Na kolejnych zajęciach przybył nam nowy uczestnik: bardzo wyrośnięty, długowłosy kasztanowy rudzielec, gładko ogolony i o niepokojąco poważnym spojrzeniu migdałowych oczu. Przyszedł usprawiedliwić swą nieobecność na zajęciach poprzednich, co było wynikiem nie – jak się spodziewałam – zarobkowania, ale jakichś procesów proceduralnych: przenoszenia się z innej uczelni, czy też łączenia kierunków, niejasnego statusu – nie zapamiętałam dokładnie. Wydał mi się jakoś dziwnie znajomy, ale nie mogłam sobie przypomnieć skąd. Poprosił o wpisanie na listę. „Fryderyk Falconi” – nie, jednak nic mi to nie mówiło. 
- Odrobiłem też zadanie domowe – rzekł z kwaśnym uśmiechem, przekazując mi cztery kartki ściśle zadrukowane tekstem. [„Ten uśmiech nie był kwaśny! Bynajmniej! Uśmiechnąłem się na widok utytłanych atramentem palców Julii, które przywołały wspomnienie dawnych czasów, kiedy trzeba było pisać piórem gęsim. Nie wiem jak się to Julii udawało, ale jej palce były stale czymś zabarwione, jeśli nie czarnym atramentem – a przecież pisała solidnym Parkerem - to resztkami jakichś farb, które także pozostawiały wielobarwne obwódki wokół paznokci.” „Piszę zabytkowym piórem, które podarował mi dawno temu dziadek. Pióro wieczne na tłoczek. Mam do niego sentyment, a że często robię odręczne notatki i lubię czarne litery, to i często muszę napełniać je plamiącym inkaustem. A za to, że nie wykazuję się przy tym oczekiwaną zręcznością kornie przepraszam!” „No i masz babo placek! Chciałem tylko wyjaśnić charakter uśmiechu: ciepły i sentymentalny! Przywołał miłe wspomnienia. I to koniec dygresji (bo ani chybi oberwę zaraz za ‘babę’, przypisanie jej placka i ogólny mizoginizm)”]
- Ależ dałam na to zadanie czas do świąt! – pośpieszyłam wyjaśnić, sądząc, że tego nie zrozumiał i spreparował coś prędziutko na kolanie.
- Spodobał mi się ten pomysł i z przyjemnością od razu zabrałem się do roboty – zabrzmiało poważnie, stanowczo i szczerze, więc podziękowałam i schowałam kartki do teczki.
Pogoda wciąż była wręcz przepyszna, jesień nadal nas rozpieszczała ciepłem i kolorami, zaproponowałam więc byśmy wyszli z nory i dzisiejsze zajęcia odbyli w plenerze, na usłanym kościołami Ostrowiu Tumskim.
Tematem zajęć była romantyczna nostalgia za średniowieczną duchowością, którą romantycy usiłowali jakoś odtworzyć i dopasować do wolnego, samodzielnie myślącego i stanowiącego o własnym losie człowieka. Konkretnie chodziło mi o tęsknotę za „wielkim łańcuchem bytów” – wizją, w której świat widzialny jest dokładnym obrazem świata niewidzialnego. Jedno, czyli Bóg, lub antyczna idea Dobra, która pozbawiona zazdrości i pragnąc podzielić się swym nadmiarem, by wszystko było takie jak ona, wysnuwa z siebie wszechświat - zamienia się w wiele elementów zapełniających wszelkie możliwe miejsca. Miejsce każdego stworzenia w tym kosmosie zostało ściśle przewidziane, a związany jest z nim także cel i sens ludzkiego dążenia. W tak pomyślanym porządku, w wielkim domu Ojca, jest bezpiecznie, wszyscy mogą czuć się członkami jednej wielkiej rodziny, czując wciąż niemal namacalnie więź, która łączy ich ze stwórcą.
Choć to wyobrażenie stało się anachroniczne i trudno współczesnemu człowiekowi było je sobie wyobrazić istniał przecież znakomity materiał poglądowy w postaci  gotyckich świątyń, które miały być swoistym terenem przejściowym między doczesnością a niebem! Spacer po Ostrowiu był jak znalazł właśnie na tę okazję. A jako, że moja propozycja spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem, ruszyliśmy czym prędzej na pobliską wyspę. Zajrzeliśmy po drodze do Marii Panny na Piasku, do Świętego Krzyża  i wreszcie do Katedry. Przynajmniej ta ostatnia, choć w dużej mierze odbudowana po wojnie, oświetlona była kolorowym światłem witraży, które gotyccy budowniczowie łączyli z emanacją boskości. Obejrzeliśmy je sobie pobieżnie, bo też tylko o wrażenie jakie robią na przybyszu nam chodziło. Po czym na zewnątrz przed absydą katedry zaczęłam, kreśląc patykiem po piaszczystym chodniku, wyjaśniać symbolikę kościoła: połączenie jego architektury z ideą Boga i niebiańskim Jeruzalem i jak się ten nierozerwalny związek Boga z każdym poszczególnym budynkiem świątyni wyraża się w poszczególnych częściach kościoła, w symbolice liczb, tłumaczyć zasady jej orientacji, kwadraturę koła itp.  
Wtedy zawibrował mój telefon, zignorowałam go, ale zawibrował ponownie i wtedy już sprawdziłam kto zacz.
- Administracja mojego mieszkania – powiedziałam na głos zdziwiona i pełna obaw – muszę odebrać kochani, bo może coś niedobrego się stało.
I stało się! Sąsiadka pode mną wszczęła alarm, bo jakiś kwadrans temu z sufitu zaczęła jej lecieć na głowę woda, podejrzewają, że z moich instalacji.
Przerażona i blada powiedziałam grupie, że potop, i że natychmiast muszę wracać do domu, bo mieszkam sama i nie mam nikogo, kto mógłby interweniować. Pożegnałam się i ruszyłam przed siebie. Myśli kotłowały mi się w głowie. Rano wybiegłam z domu zdenerwowana i bez pożegnania, po sprzeczce z tatą, który wpadł w złość, kiedy wypełniłam całą kuchnię swądem zwęglonej w tosterze bułki. Nie mogłam już znieść jego odwiecznego, uskutecznianego bezwzględnie za każdym razem, kiedy mi się podobne przypalenie przytrafiało (czyli dość często…) pomstowania na rakotwórcze działanie dymów tego typu: „I my wszyscy musimy je wdychać! Nie wiem czym sobie zasłużyliśmy na takie traktowanie?!” Przebiegło mi więc przez myśl, że może to ich sprawka i to oni podtopili pół bloku.
Którędy najszybciej?  Zirytowałam się teraz, że zapuściłam się tak daleko od mojej linii tramwajowej i zaczęłam już rozważać, gdzie znajdę postój taksówek, gdy wysoki rudzielec  podbiegł do mnie, ciągnąc za sobą trzy dziewczyny, oznajmiając, że zabierają mnie autem, które stoi tuż za rogiem. Stało. Stary ale jary golf pomknął unosząc całą naszą gromadkę z nieprzepisową prędkością i przemyślnie omijającą wszelkie korki trasą na południe miasta. Muszę przyznać, że całe to towarzystwo miało na mnie zbawienny wpływ. Gdy  w niecały kwadrans dojechaliśmy na miejsce, byłam w stanie silnego upojenia głupawkowego, po wysłuchaniu bezliku historii o osobiście doświadczonych przez dziewczyny w ich rodzinnych domach klęskach żywiołowych, o rażących prądem kabinach prysznicowych, inwazjach mrówek i myszy, o grasujących w obejściach domowych kunach i innej grubszej zwierzynie, poznałam na dobitkę opowiedziane przez Fryderyka dzieje modernizacji pałacu Fryderyka Wielkiego w Poczdamie, w którym dla wygody angielskiej księżniczki zamontowano w połowie XIX w. instalację sanitarną, między innymi tuż przy głównej klatce schodowej - bardzo kapryśną – jak się okazało, bowiem w kluczowych momentach, z niewyjaśnionych przyczyn ścieki kanalizacyjne wybijały we wszystkich toaletach i w dół po reprezentacyjnych schodach lał się szerokim strumieniem kał błękitno-krwistych prusaków i ich gości. [ciekawe swoją drogą, czy w żyłach pruskiej arystokracji powinien płynąć pruski błękit?]
Gdy otwarłam drzwi okazało się, że i z mojego sufitu także leje się woda, a podłoga w całym mieszkaniu, za wyjątkiem jednego pokoiku, mojej dawnej pracowni malarskiej, pokryta jest warstwą wody. Wszystko co teraz zrelacjonuję działo się błyskawicznie: Fryderyk przytomnie zapytał o główny wyłącznik elektryczny i natychmiast odłączył prąd. Rodziców i rodzeństwo odnalazłam bardzo wystraszonych (dzieci) i sfrustrowanych bezradnością (rodzice) w kącie tego jedynego pokoiku z którego sufitu nie ściekała woda. „Siedźcie tu cicho!” szepnęłam do nich, zamknęłam drzwi i poczułam na sobie zdziwiony – czy może raczej zaciekawiony? – wzrok Kamili i Fryderyka. – To mój składzik, biblioteka i mała pracownia, ale tam jest na szczęście sucho! Chyba pobiegnę zobaczyć co się dzieje na górze. – powiedziałam tylko w odpowiedzi.
- my pójdziemy z Kamilą na górę – powiedział Fryderyk – a wy ratujcie parkiet.
Rzuciłam się do szafy, by wyrzucić z niej  wszelkie chłonące wodę tkaniny: ręczniki, pościel, ścierki, szmaty do podłogi i bawełniane ubrania po rodzeństwie, które wciąż zalegały w jednej z szaf. Kątem oka zobaczyłam, że Ula z Marysią znalazły pod zlewem dwie szufelki i nimi zgarniały wodę w kuchni, która miała najniżej położoną podłogę i tu zebrały się jej dobre trzy centymetry. Brodząc po kostki w wodzie, dziewczyny nie sprawiały wrażenia przytłoczonych sytuacją – wręcz przeciwnie bawiły się świetnie, raz po raz wybuchając salwami śmiechu.
Z góry przybiegła po pomoc Kamila:
- To wężyk pod umywalką w mieszkaniu na dziewiątym pękł. Ta starsza pani, wyszła tylko na krótkie zakupy i tyle wystarczyło. Główny zawór już zakręcony, ale ona sama  nie daje sobie rady. Bierzcie dziewczyny te szufle i chodźcie na górę, bo musimy najpierw tam ogarnąć, inaczej nie przestanie lecieć z sufitu.  
Do pomocy sąsiadce zbiegła się jeszcze cała rodzina pastora z jedenastego piętra: pastor, pastorowa, dwóch synów i córka. Przy okazji okazało się, że Kamila jest pastorostwu świetnie znana, jako blond zapaśniczka, a przede wszystkim aktywna działaczka organizacji kościelnych, wspierających trudną młodzież.
Klatka nr 97 na osiedlu z wielkiej, płyty zwanym pierwotnie Osiedlem Przyjaźni polsko-radzieckiej, jak wszystkie inne w tamtych czasach została zasiedlona planowo, skrupulatnie dobraną mieszanką inteligencko-robotniczą z silną, budzącą lęk personą na parterze: działaczem wojskowym „panem  pułkownikiem” (wciąż właśnie tak tytułowanym przez najstarszych mieszkańców), który sprawował nad wszystkim ścisłą, acz nieoficjalną pieczę. 

Resztę popołudnia wszyscy uwijali się ramię w ramię, osuszając podłogi, następnie wynosząc na balkon różne zalane sprzęty, obrazy i wyjęte z szaf ociekające brudną wodą ubrania, koce, buty i ogromne zapasy włóczek, których mama Julii nie zdążyła przerobić na dzianiny. Kiedy zakończyli było już prawie ciemno.
- Pewnie jesteście głodni… Dobrze się składa, że jest nas więcej, bo chyba powinnam opróżnić zawartość lodówki, odłączonej od prądu.   
Wszyscy postanowili zostać i zabrali się do wspólnego przygotowywania kolacji, złożonej z pomidorów, śmietany i serów w różnych kombinacjach.
- W witrynie powinny być SUCHE serwetki – rzuciła w stronę Fryderyka, który sięgając po nie obrzucał wzrokiem tytuły stojących za szkłem książek. Uśmiechał się pod nosem. Chyba jednak nie na widok tytułów, a raczej zauważywszy trzymaną tu - jako trwały dezyderat, obiekt wiecznie niezaspokojonej tęsknoty – makietę Castel del Monte. Tajemniczego apulijskiego zamku, przywiezioną niegdyś przez ojca Julii z jego peregrynacji po południowej Italii.
Zanim usiedli do stołu przybył jeszcze agent ubezpieczeniowy spisać protokół i dokonać oględzin.
- To ja go wezwałam, bo nie ma na co czekać w takich sprawach! Niech zobaczy jeszcze dziś jak to wszystko wygląda – usprawiedliwiła się Marysia, jak się okazało, bardzo trzeźwa i zaradna w sprawach finansowo-bytowych.
Pan został oprowadzony przez całą czwórkę studentów, którzy przekrzykując się wzajemnie z wielką werwą demonstrowali mu wszystkie szkody w mieszkaniu, w ścianach (instalację elektryczną) i ociekające na balkonie. Obiecał się uwinąć z raportem i przysłać wyliczenie już w przyszłym tygodniu.
Można było zasiąść do kolacji. Przy wszystkich znalezionych w mieszkaniu świecach ustawionych na obu parapetach i szafkach kuchennych. Znalazło się też przy okazji jeszcze jakieś dwie ostatnie butelki czerwonego szwabskiego wina z wakacyjnego zapasu Julii – jej corocznych odwiedzin u chrzestnego stryjka i kuzynek.
- Dobrze, że nie białe, bo nie byłoby jak schłodzić – skomentowała Julia wznosząc lampkę – Za Was kochani pomocnicy! Dziękuję, nie dałabym sama rady. 
- Oj, świetnie się bawiłam! Nie co dzień przytrafia mi się tak akcja! To Pani należą się podziękowania, za włączenie nas do działań! - Swoje trzy grosze postanowiła dorzucić nie znosząca jakiegokolwiek  zadęcia Ula.
- Może, w obliczu tych kolektywnych działań, dalibyście się namówić na przejście na „ty”?
Wcale się nie zmieszali. Nastąpiło kolejne postukiwanie lampkami wina, a potem nieskrępowane pogawędki krążące wokół życia studenckiego, ich osobistych sposobów na radzenie sobie z trudami samodzielnego utrzymania się w obcym mieście, ofert na studenckim rynku pracy. Kiedy zaś rozmowa zboczyła na ploteczki około uczelniane, gdy kąśliwości wobec moich starszych koleżanek i kolegów zaczęły się zaostrzać, Fryderyk - do tej pory mało udzielający się w ogólnym rozgardiaszu - zaskoczył nas wszystkich pytaniem o to, jak człowiek średniowiecza zinterpretowałby takie zalanie. 
Ile aniołów mogłoby tańczyć na główce od szpilki?
Nie chodziło im o scholastykę, ale cenili uniwersalizm średniowieczny, ideę pośrednictwa i późniejszą: korespondencji…

Rozmowa zeszła także na literackie zadanie … Fryderyk wyraził chęć wycofania swojego projektu powieści, który oddał mi dzisiaj i napisania w zamian czegoś nowego.
- Jednak jest do bani! – uzasadnił, po czym dodał zasadniczo: – czy mógłbym dostać te kartki z powrotem!? – Spojrzałam na niego zdziwiona, jak na jakiegoś maniaka. Coś w jego tonie, to niecierpliwe żądanie nie znoszące sprzeciwu, rozdrażniło mnie i sprowokował do kłamstwa, choć nigdy nie kłamałam!
- Raczej zostawiłam je w pracy, w teczce na stole – kłamstwo przeszło mi wprawdzie gładko przez usta, ale już nie zdołałam spojrzeć mu w oczy. „I po co to wszystko” – natychmiast skarciłam się w myślach – „dla głupiej przekory? Pora już chyba skończyć z tą dziecinadą!” I już właściwie sięgałam do torby po żądaną pracę, ale dziewczyny zaczęły się pospiesznie zbierać do wyjścia, powstało zamieszanie i prośby ostatecznie nie spełniłam.
- Obiecuję ich nie czytać - zapewniłam jedynie dla uspokojenia sumienia,
Przy drzwiach wyjściowych wisiał niezmoczony ani kroplą wody obraz namalowany na szarym papierze suchym pastelem, przedstawiający portret pięciu osób, których podobieństwo ktoś usiłował oddać na modłę Witkacego z okresu działania jego firmy portretowej. Można było jednak odróżnić parę dorosłych i trójkę dzieci w różnym wieku.
- Czy to pani? To znaczy ty? -  poprawiła się zaciekawiona Ula wskazując palcem  najstarsze z dzieci.
- Och, masz ci los! I przyjdzie mi się teraz tłumaczyć z osobistej twórczości z okresu późnego liceum! – powiedziała ścierając kurz z obrazu, na wpół rozbawiona, na wpół zażenowana Julia – dziwię się, że mnie rozpoznałaś, to taki gniot! Mój prezent dla mamy. Jej się podobał - sama nie wiem dlaczego? Oprawiła go i chciała, by wisiał, więc go nie zdjęłam.
Cała czwórka zamilkła wyczekująco, więc dodała szybko i konkretnie:
- wszyscy zginęli pięć lat temu w wypadku samochodowym. – – –
„Wiadomo jak mogliśmy zareagować – jedynie wpadając w osłupienie. Tylko Kamilka, spontaniczna i pozbawiona hamulców, przytuliła ją po prostu, ale Julia nie zamierzała się rozczulać.” „Nie chciałam też, by ONI, którzy chowali się w pracowni tuż za naszymi plecami coś usłyszeli. Ogólnie źle reagowali na wspomnienie o ich zespołowej śmierci, a z tego co udało mi się wychwycić uchem, po silnym wzburzeniu związanym z zalaniem, już raczej nie było śladu. Emocje na szczęście opadły, rodzice chyba zasiedli do lektury, co wnosiłam z szelestu przerzucanych stron, a Ela ze Stasiem bawili się w bohaterów Kubusia Puchatka. Staś był tygryskiem, brykał i śpiewał: „skacze bryka i wiruje/ braknie mu aż tchu/ szaleje bez końca/ bo widzi i czuje/ że nie ma równych NÓG (sic!)”
- w ogóle niczego nie zmieniałam tutaj od tamtego czasu, a mieszkanie nie było remontowane od dobrej dekady. Teraz już się jednak nie wymigam! – Błyskawicznie sprowadziła myśli na inne tory i z zadowoleniem przyjęła, że udało jej się przerwać emisję tej współczująco-bezradnej emocji, której nie znosiła i nie dopuszczała do siebie od samego początku. Na szczęście wszyscy podjęli temat wiszącego nad mieszkaniem remontu, przerzucając się zbawiennymi poradami i technicznymi rozwiązaniami.
- w wakacje zakończyliśmy z kolegą remontować nasze mieszkanie na Szczytnickiej. Służę listą sprawdzonych fachowców – zaproponował Fryderyk – jednak najpierw trzeba wszystko porządnie wysuszyć.



[Następnego dnia z głębokiego snu wyrwał mnie domofon. Pobiegłam półprzytomna do drzwi. Siódma trzydzieści!
- dzień dobry! Elektryk, które piętro? ]
Pan elektryk, a być może nawet całe to zalanie, miało nas doprowadzić do pierwszego punktu zwrotnego, który niebawem nastąpi. Od elektryka bowiem dowiedziała się Julia, iż przysłali go panowie Fryderyk i Oskar, odciągając go jednocześnie od prac remontowych magazynów  kawiarni "Winyl", gdzie pan Oskar pracuje, a pan Fryderyk często bywa. Na szczęście oderwanie pana fachowca od regularnego remontu kawiarni trwało jedynie niespełna kwadrans: po sprawdzeniu paru miejsc, nastąpiło włączenie głównego przełącznika i całe kuchenne AGD zaczęło wydawać swoje odgłosy, rozbłysły światła w łazience, WC  i w korytarzu, a spodziewane spięcie nie nastąpiło. Ucieszona Julia podziękowała za całe to uruchomienie, pan elektryk nie chciał za nic w świecie wziąć ani grosza, tłumacząc, że jest opłacany. Więc - jak nie trudno się domyślić - Julia postanowiła podziękować panom Oskarowi i Fryderykowi, a ponieważ jedynym znanym jej miejscem ich potencjalnego spotkania [poza uczelnią, co jednak musiałoby poczekać do przyszłego tygodnia] był Winyl, postanowiła właśnie tam w najbliższym czasie się udać. 
A nastąpiło to w czwartek, kiedy skonana i zła wracała po sześciu godzinach bezustannego czytania pisanych niestarannym kurrentem listów, w których nie znalazła niczego przydatnego, niczego co mogłaby skonsumować w mozolnie przygotowywanej dysertacji. Poczucie  kompletnie straconego czasu, postanowiła zatem powetować sobie jakimś smakowitym kąskiem innego rodzaju, tartą i winem, a przy okazji wyrazić swą wdzięczność za elektryka. Niestety lokal był zamknięty, na drzwiach widniał napis REMONT, więc myśląc mało-wiele udała się wprost do francuskiej cafeterii vis a vis , by zrealizować swój plan przyjanjmniej w połowie.  Lokal był mały, mroczny i dosyć zatłoczony, choć urządzony ze smakiem, bez zadęcia. Do wyboru został jej stolik w głębi i pod samym oknem. Zdecydowała się na ten przy oknie, bo zdawał się być lepiej oświetlony. A gdy zachodziła sama do restauracji, co właściwie było normą w jej przypadku, by nie poczuć się niezręcznie w otoczeniu romansującego, lub też żywo konwersującego towarzystwa wokół, zawsze uciekała się do lektury. Bardzo rzadko była to jedynie zasłona dymna, najczęściej książka faktycznie przenosiła się w inny wymiar. Szczególnie od czasu wypadku jej rodziny fantastyka - zrazu klasyczna, a po skonsumowaniu całego kanonu, niemal każda wpadająca w rękę - stała się dla niej swojego rodzaju sztucznym rajem, wyspą, na którą udawała się, uciekając od przytłaczającej rzeczywistości.  Tak też miało się stać dzisiejszego wieczoru.
Bez zbędnego kapryszenia, energicznie  zamówiła Quiche Lorraine i lampkę białego wina, a gdy kelner oddalił się, sięgnęła do plecaka po książkę …... W plecaku jej nie znalazła. Musiała zostać na kuchennym stole, kiedy postanowiła pofolgować sobie, czytając jeszcze kilka stron do porannej kawy. Jedyną rzeczą nadającą się do lektury było kilka stron studenckiej pracy. Pracy Fryderyka, jak się domyślacie, których wprawdzie obiecała nie czytać, ale w tej sytuacji, co było robić. 



Praca zaliczeniowa Fryderyka F.
"Z niepojętą lekkością wędrował przez morza, widział osobliwe zwierzęta, żył z rozmaitymi ludźmi, to w czas wojny, w dzikim zamęcie, to w cichych chatach. Doznał niewoli i najhaniebniejszej nędzy. Spotęgowały się w nim wszystkie uczucia, zyskując nieznaną dotąd intensywność. Przeżył nieskończenie barwne życie: umierał i ponownie się rodził, kochał aż po najwyższą namiętność, a potem trwał w wiecznej rozłące od ukochanej."[3]

To ja napisałem te słowa przed dwoma wiekami. Spisałem ściślej rzecz ujmując, bo choć odnoszą się do mojego życia, opowieść tę snuliśmy razem w myślach i wieczornych opowieściach: młody i rozmarzony Fryderyk von Hardenberg i ja - Fryderyk stary i cyniczny, choć trochę może mniej stary i cyniczny w jego bliskości. Był miłością mojego życia, a rozłąka z nim nie przestaje mnie trawić.

Mam nieco ponad osiemset lat. Jestem wnukiem sławnego Fryderyka  Rudobrodego – Fryderykiem II z Hohenstaufów, cesarzem Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, królem Jerozolimy i władcą królestwa Sycylii. Byłem nim zanim przeistoczony zostałem w stworzenie, które powszechnie nazywacie wampirem, ale także i po przemianie pozostawałem nim  jeszcze przez kolejne dwadzieścia dwa lata.
Moje odrodzenie się jako wampira miało miejsce w roku 1227, tuż przed nakazaną mi przez Ojca Świętego wyprawą krzyżową, którą odkładałem coraz dalej i dalej w przyszłość, wciąż niezmiernie zajęty sprawami państwa, nauki i sztuki; i do której pewnie w ogóle by nie doszło, gdyż kiedy już wyruszyłem do Palestyny, po drodze zległem na tyfus.  Zaraza wybucha w Brindisi - porcie załadunkowym w sierpniowym upale roku 1227, wśród pielgrzymów z północy nieprzyzwyczajonych do południowej diety, klimatu i warunków południa. Sam także uległem chorobie, ale zlekceważyłem ją i nadal osobiście nadzorowałem w porcie załadunek okrętów. Choroba osłabiła mnie jednak do tego stopnia, że  postanowiłem jednak zboczyć z kursu i wydobrzeć na małej wyspie św. Andrzeja z dala od morowego powietrza kontynentu. Udałem się tam z  Ludwikiem z Turyngii, mężem Św. Elżbiety. Obaj byliśmy bliscy śmierci. W tej sytuacji wielki mistrz Herman von Salza postanowił działać i przyśpieszyć nieco knutą już od jakiegoś czasu za moimi plecami z Hasanem Ibn as-Sabbahem  – słynnym Starcem z Gór, transformację cesarza i setki jego najwierniejszych i starannie wyselekcjonowanych poddanych, by stworzyć z nich jednostkę, która mogłaby podjąć walkę o coś znacznie więcej niż doczesne, krótkowzroczne cele śmiertelników. Pół roku zajął nam trudny okres przejściowy, kiedy musieliśmy się jak dzieci nauczyć dokładnie wszystkiego, jak chodzić, jak patrzeć na świat, jak się wzajemnie nie pozabijać w porywie jakiegoś niekontrolowanego afektu. W  szczególności  jednak, jak bezpiecznie zdobywać pożywienie.
Pierwsze z moich zadań związane było z charakterem krucjaty, której obiecałem się podjąć. W zamian za nowe życie – życie wampira; nowy wymiar życia: względną wieczność, zmysłowe pobudzenie i niezaspokajalne żądze… miałem poprowadzić wyprawę inną niż poprzednie, taką mianowicie, w czasie której nie dojdzie do najmniejszego przelewu krwi. I obietnicy tej dotrzymałem, osiągając przy okazji także wszystkie zlecone mi przez papieża cele: zdobycie i przyłączenie Jeruzalem do Królestwa Jerozolimskiego, zapewnienie długotrwałego pokoju i bezpieczeństwa dla pielgrzymów  - wszystkiego udało się dokonać wyłącznie  na drodze dyplomacji i dzięki szczerej przyjaźni zawartej z sułtanem Egiptu Al- Kamilem "bez bitwy, bez narzędzia wojny, bez rozlewu krwi."
Bycie upiorem zasadza się nie tylko na specyficznej diecie, długowieczności i nadzwyczajnej sile fizycznej, wiąże się także z potrzebą zaspokajania spotęgowanych zmysłów, wszystkich zmysłów. Ciekawość świata, dociekliwość, głód doznań, wszystko to otworzyło mnie i pozwoliło wycisnąć z mojego doświadczenia ze światem arabskim maksimum korzyści. Przede wszystkim jednak krucjata nauczyła mnie pokory. Zakwestionowała moje wcześniejsze wyobrażenie na temat władcy, poddanego, w ogóle działania całego uniwersum. Potrząsnęła całym moim jestestwem w jego posadach. Wschód zawrócił mi w głowie. Był o tyle bardziej świadomy, zaawansowany technologicznie, poznawczo, naukowo od tkwiącego wciąż w myślowym zakleszczeniu zachodu. 
Wschód był wtedy dla nas źródłem całej europejskiej wiedzy i nauki, tak jak dawna sztuka i filozofia Hellady dla Włoch. Duch średniowiecznego kościoła był uwięziony w formułach i dogmatach, można było poluzować okowy jedynie dzięki orientalnej, hellenistycznej wiedzy. Bardziej niż ktokolwiek inny byłem zdeterminowany odryglować te zasoby wiedzy i miałem ambicję by stać się pośrednikiem i pojednawcą Wschodu i Zachodu. 
W Al-Kamilu poznałem władcę obdarzonego niezwykłą charyzmą, zdawało się, że bije od niego blask. Nie był to wcale czczy blichtr, ale światłość promieniująca prosto z jego wnętrza: prawdziwa mądrość, był wszakże uczonym i poetą. Jednak przede wszystkim wielkim patriarchą, dbającym o swe państwo w każdym jego przejawie: mecenasem sztuk i nauk, głową państwa rozwijającą gospodarkę i handel,  surowo kontrolującą politykę fiskalną, świetnym dyplomatą i bezwzględnym sędzią.  W jego górskim zamku jak powiadają pięćdziesięciu uczonych leżało na dywanach wokół jego tronu, by odbyć z nim wieczorną rozmowę. Chętnie wydawał pieniądze wspierając naukę, założył w Kairze szkołę tradycji  islamskiej.
Wróciłem do Europy przepełniony poczuciem misji i zabrałem się do wcielania wschodnich ideałów w życie, niewiele robiąc sobie z wrogości wobec mojego postępowego programu, wszystkich wielkich świata zachodu z papieżem na czele. W pierwszej kolejności należało zadbać o bazę - miało się nią stać idealnie zorganizowane państwo sycylijskie, do tej pory pogrążone w chaosie podsycanym dywersyjnymi działaniami Grzegorza IX. Ujednoliciłem administrację, prawo i finanse. Założyłem uniwersytet w Neapolu uniezależniając się całkowicie od ludzi kościoła w świeckiej części mojego państwa. Uporządkowałem gospodarkę, która miała dostarczyć mi dochodów potrzebnych do realizacji wszystkich naszych zadań w krótszej i wielowiekowej perspektywie. Z Sycylijczyków  - tej mieszaniny Włochów, Wikingów, Saracenów, Żydów i Greków  - uczyniłem spójny lud, rozbudzając i stymulując narodowe impulsy, z troską odnosząc się do języka, uświadamiając im ich pochodzenie, historię i wcielając w życie program wspierający twórczość literacką. Do łask wróciły rdzenne uroczystości, obrzędy i zwyczaje ludowe. Zniosłem za to niektóre zupełnie obce ludowi praktyki kościelne: ordalia - próbę ognia, wody, żelaza. 
Wszystko szło dobrze, do momentu, kiedy dałem się sprowokować. Przez całe życie walczyłem z zachłannością, pychą i skłonnością papieży do manipulowania resztą świata, do utrzymywania reszty ludzi w mrokach nieświadomości. Przeżyłem dwóch papieży, a kiedy przyszło do wyboru trzeciego , osobiście doprowadziłem do wyboru odpowiadającego mi kandydata. Ale się pomyliłem! Źle go oszacowałem i ów okazał się moim najgroźniejszym adwersarzem, doprowadził mnie do ostateczności. Przybrałem więc imię młota świata, wielkiego młota sprawiedliwości i wystąpiłem zbrojnie przeciwko papieżowi i jego pyszałkowatej, samolubnej i kretyńskiej strategii, w której nie przebierałem już w środkach. Jak bestia, która uwolniła się po wiekach niewoli, dałem upust długo tłumionej agresji. Mordowałem, znęcałem się, pozwalałem palić i gwałcić – choć to przeczyło wszystkim moim ideałom. Po paru latach widząc bezsens tych działań, dałem za wygraną i pozorując własną śmierć, rozpocząłem nowe życie w nowym miejscu.
Po kilku wiekach i bezliku różnych życiorysów los zetknął mnie z Novalisem. Spotkaliśmy  się  w Jenie, kiedy rozpoczął tam wykładać Schiller, ale z początku czułem jakąś niechęć do niego znaliśmy się jedynie przelotnie. Dopiero później w Erfurcie w 1791 zaprzyjaźniliśmy się ślęcząc przy łóżku chorego Schillera, z  którym było wtedy naprawdę źle i myśleliśmy, że go stracimy. Udało się jednak wyrwać go śmierci na kolejnych piętnaście lat. Właśnie wtedy pokochałem go krystalicznie czystą miłością i spędziłem z nim resztę jego dni, do czasu, kiedy postanowił wycofać się z tego świata.  

***
"Co za historia!  Zupełnie mnie oszołomiła, była zdecydowanie lepsza od tej którą aktualnie sobie aplikuję. Chyba poproszę, by ją rozwinął - to gwarantowany sukces powieściowy!"

W kącie za nią dwie panie, mniej-więcej w moim wieku, nie szczędząc pikantnych szczegółów omawiały skuteczność porad zawartych w przeczytanym jakiś czas temu w piśmie dla kobiet artykule, o zabieraniu męża na noc do hotelu za rogiem, w celu ożywienia małżeńskiego pożycia erotycznego.
Weszło też małżeństwo z dzieckiem w wózku i psem. Pan mówi do pani, że tylko wegańskie ciasto zje, bo niewegańskiego nie chce, a pani, że  weźmie jakieś latte, ale bez syropu, bo jest na diecie. Usiedli przy stoliku w centrum lokalu z psem i niemowlęciem, któremu bezustannie robią zdjęcia i te zdjęcia wysyłają sobie wzajemnie. Pani – mimo, że na diecie i bez syropu latte, gdy wegańskie ciasto zostało przyniesione, natychmiast się na nie rzuciła żarłocznie.
Odwróciłam od nich głowę, kończąc sączyć moje wino spojrzałam za okno, gdzie dwóch wysokich panów prowadziło pod ręce trzeciego z mocno nasuniętym na oczy kapturem. Ten prowadzony najwyraźniej się słaniał. Cała trójka zatrzymała się przed – a jakże – przed remontowanym Vinylem, gdzie jeden z nich wyjął zza pazuchy klucz, otworzyli wszyscy zniknęli w środku.  „Pewnie fachowiec im się spił w trupa!” – pomyślałam wspominając nasze doświadczenia remontowe z dzieciństwa, kiedy mama postanowiła przeprowadzić kapitalny remont łazienki, przezornie wywożąc całą rodzinę na wakacje. Okazało się jednak, że ekipa remontowa jest z tych, których trzeba pilnować, w przeciwnym bowiem razie remont zamienia się w niekończącą się imprezkę. Tak było właśnie u nas. Całymi tygodniami, już po powrocie z wakacji, gdy zastaliśmy wyprutą z wszystkich sprzętów łazienkę z dziurą zamiast toalety i resztkami kafelek, które nie zostały do końca skute ze ściany, oraz leżącymi pokotem na podłodze fachowcami; musieliśmy robić siku u sąsiadów, zanim rodzice zdołali opanować sytuację w naszym domu.
Znów skupiłam się na gościach lokalu w którym przebywałam, by odnaleźć wzrokiem kelnera i poprosić o rachunek. Pan nie jest jednak mężem pani od pieska i niemowlęcia, bo gdy rozbrzmiało „żałuję, że Cię znałam” Eweliny Flinty jako żenujący dzwonek czyjegoś telefonu, pan głośno krzyknął bardzo podniecony:
- Patrz Ewka! to jest piosenka o twoim mężu! Ten rozwód aktualny? Nie? Weź ty się w końcu rozwiedź raz a dobrze! -  Pani wniebowzięta, uchachana, szczebiocze coś do pana i do niemowlęcia.
Gdy płaciłam rachunek pan jeszcze zdążył tubalnie zaordynować pani:
-W środę idziemy Ewka do sauny, do SAUNARIUM. Pamiętaj!!! – ryczał tak głośno, chyba po to, by cały lokal mu pozazdrościł, że takie ma życie niebanalne, że może wspólnie z czyjąś żoną, jak ta foka w fokarium, uwalić się na grubej warstwie sadła i obficie oblewać potem. 
Zohydziło mnie samo wyobrażenie! Odwróciłam głowę w stronę okna i nie ociągając się ani trochę odziewałam się w liczne warstwy swetrów i bluzek, które pozdejmowałam z siebie jedząc wyjątkowo pikantny Kisz. Na zewnątrz było już prawie zupełnie ciemno, latarnie uliczne zanurzały swoim żółtym światłem cały świat w atmosferze minionych epok, nadając mu nastrojowy kolor sepii. No i w tej sepii zanurzonego zobaczyłam też Fryderyka. Tam na chodniku, pospiesznie zbliżał się w naszą stronę, przesadził próg i  jednym susem wśliznął się do lokalu vis a vis, w ślad za tamtą trójką.
Poczułam się jak na widowni teatru, tyle, że teraz całe przedstawienie przeniosła się za zamknięte drzwi. Znacie pewnie ogromną dziecięcą ciekawość, która zniewala i zmusza do tego, by zaryzykować spojrzenie przez dziurkę od klucza? Przygoda! Między bogiem-a-prawdą, chyba właśnie perspektywa przygody bardziej mnie popchnęła w stronę tych drzwi, niż chęć wyrażenia wdzięczności, czy też podziwu, wobec pomysłowości przeczytanej właśnie pracy. Więc przeszłam przez nie. Lokal był ciemny i opuszczony, stoliki, krzesła i fotele zebrano w tylnej części pomieszczenia i przykryto folią. Jednak spod jednych drzwi wymknęła się, zdradzając mi drogę niesforna smuga światła. Po prostu musiałam za nią podążyć! Zeszłam schodami w dół do piwnicy, gdzie zaczęły do mnie docierać wzburzone męskie głosy. Zawahałam się, w powietrzu zawisło nagle widmo nieokreślonej grozy, abstrakcyjnej jeszcze, nieuzasadnionej, ale wyraźnie wyczuwalnej. Zamiast zawrócić i wziąć nogi za pas, poczułam się jeszcze bardziej przyciągnięta do źródła, z którego promieniowała ta niepokojąca moc. Ciekawość okazała się silniejsza niż strach.
Najciszej jak mogłam zakradłam się do uchylonych drzwi i przez szparę zajrzałam do środka. Przed oczami miałam obraz z rodzaju scen mafijnych tortur. Człowiek w kapturze siedział bokiem do mnie na krześle z rękami skrępowanymi za oparciem i nieprzytomnie zwieszoną na pierś głową. Nie mogło tu chyba jednak chodzić o rozliczenie jakiegoś hydraulika z jego skłonności do nadużywania alkoholu? Jeden dryblasów, którzy go prowadzili ulicą, stanął za nim, zwróciwszy się profilem w moją stronę. Z głębi pomieszczenia dobiegł mnie głos Fryderyka:
- zabezpieczyliście go porządnie?
- ma się rozumieć! – niecierpliwie odparł ktoś z wnętrza piwnicy. – jest gotowy, czekaliśmy z wszystkim  na ciebie, tak jak kazałeś.  
Jeden z nich zbliżył się teraz do więźnia. Stał tyłem i milczał, więc nie  miałam pewności, który z nich. I nagle stało się to, czego w głębi ducha spodziewałam się od chwili, gdy zeszłam po schodach do tej piwnicy: Fryderyk w mgnieniu oka znalazł się przy szyi nieprzytomnego człowieka, zerwał mu z głowy kaptur, odchylił głowę i agresywnie wpił się zębami w jego ciało. Stałam przerażona i oniemiała, nie mogąc ruszyć się z miejsca, nie mogąc nawet zamknąć oczu, by nie patrzeć na ten potworny obraz. Cicho przełykał wysysaną krew, zdawało mi się, że trwało to całą wieczność. Wreszcie oderwał się od szyi, na jego twarzy malował się wyraz głębokiej odrazy.
- nic! – powiedział w stronę dwóch pozostałych – nic w naszej sprawie. Ma natomiast na sumieniu co najmniej czterech małych chłopców z okolic Jeleniej Góry i chyba Hradca. Gdy się ocknie, jeśli się ocknie, powiem wam gdzie są ciała! Jeśli nie - wiecie co robić. – przerwał na moment – a ja chyba muszę już lecieć, bo mamy tu nieproszonych gości.
Momentalnie odzyskałam siłę w nogach i w mgnieniu oka sadząc po trzy schody na raz wbiegłam na gorę i wypadłam na ulicę biegnąc na złamanie karku przed siebie. Zwolniłam dopiero gdzieś na wysokości Nowego Targu, zziajana i wyczerpana. Zebrawszy się na odwagę odwróciłam głowę – nikt mnie nie gonił. Dopadłam pierwszego tramwaju, który podjechał i wciąż się podejrzliwie przypatrując się wszystkim współpasażerom, skuliłam się na jednym z krzeseł spuszczając nisko głowę.
 Długo nie mogłam zasnąć, a gdy już mi się to udało, sen na powrót przeniósł mnie do tej upiornej piwnicy, karmiąc mnie niekończącym się potokiem apokaliptycznych scen rodem z nadstaw ołtarzowych Boscha, albo obrazów Breughla zwanego piekielnym. Rozczłonkowane ciała, tworzące organiczne konstrukcje z ostrymi narzędziami kuchenno-masarskimi, instrumentami muzycznymi, przerośniętymi elementami fauny i flory, ciała gwałcone, poddawane wyszukanym torturom fizycznym i psychicznym. A ja na to wszystko patrzyłam przez dziurkę od klucza w drzwiach. Gapiłam się bezkarnie, do chwili, kiedy zadenuncjowała mnie naga łysa kobieta z gnijącym udem, z którego wypełzały tłuste robaki i fluorescencyjne ślimaki pozostawiające za sobą równie fluorescencyjny lepki ślad. Obudziłam się w momencie, gdy zaszła mnie od tyłu, ucapiła za włosy, odciągnęła od drzwi, by je otworzyć na oścież. Wszystkie oczy skierowały się na mnie, a ja - ja także zauważyłam, że jestem zupełnie naga! Zerwałam się z łóżka przerażona, cała zlana potem i przez chwilę zdawało mi się, że wszystko, co przytrafiło mi się ubiegłego wieczora, było jakimś preludium do tego boschowskiego snu, jego konieczną częścią.
Uczepiłam się tego wątłego wyobrażenia i nie mogę powiedzieć, że nie dodało mi to otuchy! Energicznie zmierzwiłam włosy dzieciakom, które natychmiast przybiegły wykrzykując, że pękały ze śmiechu, gdy przysłuchiwały się, jak gadam i krzyczę przez sen. Rodzice już oddawali się lekturze przy porannej kawie (mama), względnie zdrowej zielonej herbacie (tato), więc i ja zasiadłam do stołu niecierpliwie siorbiąc, w danym momencie zawsze zbyt dla mnie gorącą, kawę. Ale nie mogłam się tym razem skupić na lekturze. Skoro już takie mam sny, wyjęłam z regału wielkie, bogato ilustrowane tomiszcze, z pięcioma esejami o obrazach Boscha, pióra fantastycznego retorycznie Wilhelma Fraengera, ale myśli mi gdzieś błądziły, wzrok także błądził po ścianach i sufitach i niestety zatrzymał się na paskudnych zaciekach - pamiątce po zalaniu - dziś szczególnie spektakularnie oświetlonych dziarskim, porannym słońcem. Skrzywiłam się  z wielkim niesmakiem. Pomyślałam, że w dzień taki jak ten dobrze mi zrobi wysiłek fizyczny połączony z szybkim, wymiernym efektem. Krótko mówiąc postanowiłam odmalować kuchnię. Idąc więc za ciosem wsiadłam do starego kaszkaja po babci i w niecałe trzy kwadranse uporałam się z zakupem koniecznych farb, wałków, taśm malarskich i folii ochronnych, oraz kuwet, zapasów szpachlówki i papierów ściernych. Kiedy to wszystko wypakowywałam z bagażnika, poczułam na sobie czyjś wzrok, odwróciłam się, by zobaczyć, że w odległości paru metrów stał Fryderyk w towarzystwie innego gościa, którego chyba także wczoraj widziałam w piwnicy. Przyznam szczerze, że tak do końca nie byłam pewna, czy faktycznie ich widzę, czy też są jakąś projekcją mojej straumatyzowanej wyobraźni. Pojawili się bezszelestnie, jak duchy, a mnie zamiast strachu - a powinnam przecież być przerażona, gdy sobie teraz o tym myślę! - opanowało osobliwe uczucie stoickego spokoju.
- To Oskar. - powiedział Fryderyk zbliżając się do mnie. A więc jednak są prawdziwi, przebiegło mi przez myśl, jednak spokój wcale mnie nie opuszczał.
- Czy Oskar także jest wampirem? - wypaliłam jak z armaty! Jak zwykle kompletnie impulsywnie. Panowie wymienili znaczące spojrzenia… "Wszystko jasne!" pomyślałam, pewnie przyjechali mnie wybadać, a ja w pierwszym zdaniu odsłoniłam wszystkie karty. Z całą pewnością byli zdumieni tym, że obrałam tak niefrasobliwą taktykę.
- A ty widzisz duchy! - odgryzł się Fryderyk, dosyć niemądrze. Może próbował dostosować się do mojej głupiej linii obrony. Braku wszelkiej obrony. Ciekawe, swoją drogą, co mnie zdradziło? No dobra: co tu kryć?
- Tak! Widzę duchy moich zmarłych rodziców i rodzeństwa, za których śmierć najprawdopodobniej, pośrednio, odpowiadam. Więc jeśli przybyliście tu, by się mnie skutecznie pozbyć, to zapewniam was, że oddacie mi tym wielką przysługę! Daruję sobie wtedy, to malowanie kuchni… - wcale nie żartowałam, ale oni zdawali się być tym wszystkim bardzo rozbawieni, czym mnie zirytowali. Zirytowali na tyle mocno, że musiałam wyżyć się na klapie bagażnika, spuszczając ją z wielkim trzaskiem. Panowie tymczasem chwycili w obie ręce wiadra moich farb, szpachtli, wałki etc, zostawiając mi jedynie jakieś marne ochłapy w postaci arkuszy ściernego papieru.
- Nie tutaj! Chodźmy!- zarządził Fryderyk i ruszył przodem w stronę mojej klatki, za nim drugi wampir, a ja zamykałam pochód. Gdy czekaliśmy na windę zaburczało mi w brzuchu. Znów spojrzeli po sobie rozbawieni:
- Ocho! - po raz pierwszy usłyszałam głos Oskara: miękki głęboki baryton - ktoś tu jest zdecydowanie bardziej głodny od nas!  - zachichotali, winda przyjechała, wsiedliśmy wraz z wszystkimi utensyliami, jednak bez Fryderyka.
- Przebiegnę się schodami - wyjaśnił i pobiegł. Gdy dotarliśmy na górę, już tam był, nie zdradzając najmniejszych śladów zadyszki, czy choćby lekkiego zmęczenia. Pomógł nam się wypakować i pownosić do mieszkania.
Wszystkie moje duchy natychmiast wykazały bezgraniczne zainteresowanie tą niebywałą sytuacją. Oczekiwały ode mnie wyjaśnień, a ja, rzecz jasna - zdemaskowana - czułam się dość niezręcznie i nie bardzo wiedziałam jak się zachować.
- Może nas po prostu przedstawisz? - podpowiedział mi Fryderyk, wyczytując coś chyba z mojej miny. Wskazał Oskarowi wiszący na ścianie przedpokoju pastel, który był portretem całej naszej piątki. Oskar skinął głową, zachęcając mnie tym gestem do tego samego.
- Kochani! To Fryderyk i Oskar - zaczęłam bardzo nieśmiało - a to moi rodzice: Natalia i Krzysztof  oraz rodzeństwo: Ela i Staś.
- Niezmiernie nam miło! - zapewnił z wielką werwą Oskar. Fryderyk się przyłączył, po czym dodał:
- Obaj jesteśmy wampirami i przyszliśmy pomóc w odmalowaniu tej zalanej kuchni - zademonstrował trzymane w dłoni wiadro z farbą - póki co! - dodał i chyba powinno to zabrzmieć złowieszczo.
Ale nawet tym się nieszczególnie przejęłam, bardziej zdenerwowała  mnie reakcja mojego taty, który nakazał mi kategorycznie, by natychmiast wyprosić ich z domu. Mama przeszła nad tym do porządku dziennego, nie zdziwiwszy się ani trochę, zaś dzieciaki były wprost zachwycone i zalały mnie potokiem pytań, związanych z istotą wampiryzmu, na które niecierpliwie żądały niezwłocznej odpowiedzi. Prawdziwy młyn, tupnęłam energicznie nogą, by je uspokoić. Panowie spojrzeli na mnie zaskoczeni, ale nie powiedzieli ani słowa. Za to znów odezwały się moje kiszki, wydając bardzo głośne bulgotanie.
- Więc zjedzcie teraz śniadanie i poczekajcie na mnie chwilę! - zaordynował Fryderyk i bez słowa wyjaśnienia poszedł sobie, zostawiając nas samych.
Dyskretnie poprosiłam moje duchy, by nie przeszkadzały nam w robocie i zajęły się czymś w salonie, po czym udałam się z Oskarem do kuchni. 
Oskar - w odróżnieniu od Fryderyka - roztaczał wokół siebie aurę jakiegoś kompletnego nieskrępowania, swobody, która natychmiast udzielała się jego otoczeniu, a przecież dopiero co go poznałam, no i po tym czego doświadczyłam wczoraj, miałam wszelkie powody, by się go obawiać. Może dlatego, że miał twarz i minę łobuza, oraz wciąż rozbawione oczy. Wrażenie to wzmacniał jeszcze stylem noszonej odzieży: niefrasobliwą lekkością wytartych dżinsów, spranej pomarańczowej koszulki i równie spranych trampek. Przydługie włosy opadały czarnym puklem, zasłaniając lewe oko. Gdy tylko weszliśmy do kuchni, ze zdumiewającą oczywistością zaczął zachowywać się jakby był u siebie. Przy czym nie wynikało to bynajmniej z arogancji, a raczej z autentycznej bezceremonialności, rodzaju dziecięcej pogody ducha, afirmującej cały otaczający świat. Oczywiście piszę te słowa z czasowego dystansu. W tamtej chwili absolutnie nie byłabym w stanie sporządzić podobnego profilu jego osobowości, tym niemniej jednak bezpośrednio i instynktownie bardzo wyraźnie odczułam wtedy na sobie skutki jego tonizującego działania. Odstawił wiadra z farbą i zapytał, czy mogłabym zaparzyć kawy. Z błyskiem w oku ocierającym się chyba o aprobatę, zauważył, że sypię ziarna do młynka, by je zmielić i zaparzyć następnie w klasycznej włoskiej kafetierce. Sam zaś cichcem wyjął z lodówki jaja, mleko, z szafki mąkę, jakieś przyprawy i bóg jedyny wie co jeszcze, by w mgnieniu oka - przy okazji z uznaniem wypowiadając się o mojej nowej teflonowej patelni (z poprzedniej teflon odchodził już całymi płatami, więc podziękowałam sobie w duchu, że jednak pozbyłam się jej, choć z trudnością przychodzi mi rozstanie z rzeczami, do których przywykłam) - na maśle klarowanym usmażyć dla mnie bajeczny omlet. Taki mianowicie, jakiego nigdy w życiu jeszcze nie jadłam: puszysty, jednak z chrupiącą skórką i o smaku, którego nie podejmuję się opisać. (Pozwólcie, że zanotuję sobie jedynie na później, dla wspomożenia pamięci, solidny udział w tym omlecie prażonego sezamu i czarnuszki). Oskar siorbiąc moją bardzo gęstą kawę, z nieskrywanym zadowoleniem przyglądał się z jakim smakiem pochłaniam kolejne kęsy.
Pełen żołądek i usatysfakcjonowane kubki smakowe i zmysł powonienia, sprawiły, że zeszły ze mnie resztki napięcia. Nadal czułam, że kompletnie straciłam panowanie nad czymkolwiek, że wszystko toczy się zupełnie niezależnie od mojej woli, porywając mnie w swój nurt, nie pytając o opinię, ale jakoś bez żalu poddałam się temu, a nawet chyba udało mi się zdystansować na tyle, że jednocześnie mogłam przyglądać się sobie w tym nurcie z bezpiecznej perspektywy. Oczywiście przyczyniła się do tego zblokowania wszelkiego strachu i przerażenia moja wrodzona ciekawskość.
Nie tylko dzieciakom cisnęły się na usta miliony pytań! Mnie też, ale jakoś nie wiedziałam od czego zacząć, a gdy już podjęłam jakąś nieśmiałą próbę, Oskar, powstrzymał mnie w pół słowa:
- Poczekajmy może na Fryderyka - zaproponował i  jak gdyby nigdy nic, zaczął - zaczęliśmy wspólnie - wynosić z kuchni wszystkie ruchome meble: zwalisty stół i krzesła, fotele, okrywać szafki folią, zdejmować z półek wszelkie drobiazgi etc. W trakcie realizacji tego ostatniego wampir dokonał lustracji wystawionego na jednej z półek części zbioru moich płyt kompaktowych, który też musiał zostać usunięty, wraz z stojącym obok odtwarzaczem. Po wydaniu serii pomruków niezadowolenia z jakości odtwarzacza (byłam zaprzeczeniem fanatyka wszelkiej elektroniki), Oskar uruchomił jedną z płyt. Jego wybór padł na jedną z moich ulubionych, kupioną za pierwsze studenckie pieniądze La Tarantella – Antidotum Tarantulae - zbiór tradycyjnych tarantel i pizzic wykonywanych na instrumentach dawnych przez L'Arpeggiatę. Natychmiast nabrałam podejrzeń, co do motywacji takiego wyboru - w końcu zawodowo zajmowałam się rozkminianiem tekstów literackich, czyli węszeniem i szukaniem dziury w całym. A tarantella jako taniec, który miał być czymś na kształt egzorcyzmu odprawianego po ukąszeniu   - pająka wprawdzie, ale jednak ukąszeniu, nie pozostawała bez luźnego związku z wampiryzmem i ich ofiarami. Czyżby chcieli mnie ukąsić i zmusić następnie do tańczenia tarantelli do upadłego? Oskar zdawał się jednak nadal zachowywać zupełnie niewinnie, nie zdradzając żadnych niecnych intencji wymierzonych w moją osobę, wręcz przeciwnie. Zaraz po tym jak już wielką płachtą grubej folii przykryliśmy podłogę przyklejając ją na całym obwodzie taśmą malarską do listwy podłogowej, a z głośnika popłynęła wartko melodia "La pizzacirella mia" wampir klasnął w ręce i ruszył w szaleńczy pląs! Mnie też przywołał ruchem głowy. A więc jednak! Coś jest na rzeczy! Nie zareagowałam, wiec chwycił mnie za ręce i wciągnął na folię ochronną.
- Żartujesz sobie chyba?  Powinnam być przecież przerażona perspektywą rychłej śmierci!
- Ale jakoś nie jesteś specjalnie! - zauważył trafnie - Ci ukąszeni przez tarantule też tańczyli do upadłego! Sam byłem świadkiem - przekonywał. By wzmocnić siłę perswazji wykonał zręczny piruet. Przypomniały mi się podrygi Anny Dego,[4] która towarzyszyła na koncertach L'Arpegiatcie, właśnie tak poczynał sobie Oskar. W tym też było coś zaraźliwego, więc nie dałam się dłużej prosić. A jak już się tylko rozkręciłam, to faktycznie wpadłam w prawdziwy trans. To chyba tamburyn tak działa, omamia i zmusza ciało, by mu uległo, wykonując cały ten maniakalny  taniec.  

- Tarantyzm?  W tych szerokościach geograficznych? - Fryderyk, który zakradł się niepostrzeżenie patrzył teraz na nas z nieskrywanym rozbawieniem - poza tym podarliście całą folię!
- Popsuj-zabawa! - obrzuciwszy go tą inwektywą Oskar, złapał taśmę, by skleić, tych parę dziur, które faktycznie udało nam się wyrwać.
Fryderyk wciąż wydawał się bardzo stanowczy, ale całe napięcie gdzieś się ulotniło i choć sytuacja, w której dwóch obłędnie przystojnych wampirów krąży po moim mieszkaniu, z zamiarem odmalowania kuchni, była na wskroś osobliwa, to mnie samej udało się nad nią przejść do porządku dziennego i po prostu wespół z nimi zabrać się do roboty. Fryderyk przywiózł białą farbę kryjącą plamy, dodatkowe pędzle i wałek: większy i mniejszy oraz parę innych drobiazgów. Zadania zostały rozdzielone, każde z nas nie wchodząc sobie w paradę zwrócone było w swoją część ściany względnie sufitu. Sufitem zajęły się drągalowate wampiry, mnie przypadły w udziale roboty bardziej precyzyjne : cienki biały marginesem oddzielającym sufit od ściany, rejony nad listwą podłogową, wokół okien, drzwi i kaloryfera. Przy okazji nie omieszkałam dyskretnie sprawdzić, czy farba którą sama kupiłam nie poradziłaby sobie z kryciem zacieków tak samo dobrze jak ta, po którą pojechał specjalnie Fryderyk. Niestety nie! Co ten ostatni niestety zauważył, obdarzając mnie na to konto jednym bardzo krótkim spojrzeniem tryumfu. "Podlec" - pomyślałam z duchu i zajęłam się po cichu swoją robotą.
Przy tym wszystkim jednak toczyła się bardzo ożywiona rozmowa, która miała mnie chyba jakoś wprowadzić w świat wampirów i wyjaśnić powody, dla których zawitali w moim skromnym życiu. Wprowadzić zrazu w bardzo mało systematyczny i pokrętny sposób:
- To Oskar przesłał Athanasiusowi Kircherowi w połowie siedemnastego wieku nutowy zapis tej neapolitańskiej taranteli, który ów zamieścił w swoich pismach. - zagaił Fryderyk zwracając  się do mnie tonem zaprawionego konfidenta - a one z kolei dały początek temu współczesnemu zbiorowi, do którego szaleliście na folii malarskiej.
- Chodzi o tego Athanasiusa Kirchera, tego niemieckiego jezuitę, tajną broń papieża, badacza hieroglifów i Chin? - wolałam się upewnić
- We własnej osobie - ożywił się Oskar - był badaczem niemal każdej dziedziny naukowej, ale też muzykologiem, dlatego pomyślałem, że będzie wiedział jak odpowiednio spożytkować ten sycylijski materiał folklorystyczny.
- A Oskar w naszej wesołej wampirze trupie szczególną uwagę poświęca twórczości muzycznej właśnie. - dorzucił Fryderyk
- A Fryderyk lubi takie genialne osobowości jak Kircher, zwłaszcza jeśli, wspierając ich może jeszcze zagrać na nosie papieżowi - zaśmiał się Oskar, a drugi wampir dołączył do jego wesołości. 
- Czy to znaczy, że znałeś go osobiście? - może to było głupie pytanie, ale nie miałam pojęcia, co znaczy 'wspierać''.
- Tak. Odkryłam go już w Fuldzie. Sam byłem wtedy Jezuitą - tłumaczył mi cierpliwie Fryderyk, Oskar prychnął  i zanosił się teraz ze śmiechu, Fryderyk żachnął się na to - wciąż nie rozumiem, czemu tak cię to bawi! Idealnie nadawałem się na Jezuitę, byłem Jezuitą z krwi i kości - znów zwrócił się do mnie, jakby czuł, że musi mnie co do tego przekonać - a możliwości i dojścia, jakie nam ta moja fucha stwarzała były wprost nieocenione.
Ich własna wymiana żarcików i złośliwości była wprawdzie bardzo zajmująca lecz niezbyt składało mi się to wszystko w spójny obraz. 
- Trudno mi sobie wyobrazić, do czego to wszystko miało was doprowadzić…
- Musisz zacząć od samego początku Fryderyku - stwierdził Oskar.
- Wszyscy pochodzimy, to znaczy wszystkim nam dała życie Empuza - demon strachu z orszaku bogini Hekate, chyba najprzychylniej nastawionego w stosunku do ludzi bóstwa.
- czyli nie jesteście zatem spokrewnieni z wilkami?
Fryderyk westchnął zniecierpliwiony. Sufit malowany przez chłopaków zdążył się już w dużej mierze pokryć śnieżną bielą. Dopiero teraz wyszło na jaw jak strasznie był już brudny i upstrzony plamami po ubitych komarach, ćmach i molach. Trochę się tym faktem zawstydziłam… Oni jednak taktownie nie komentowali stanu utrzymania mego mieszkania. 
- Skup się Julio, przecież mówię, że to Empuza, która zwykła nocą wychodzić na łowy i żywiła się krwią podróżnych młodzieńców, czasami także ich zezwłokiem -  dodał na marginesie, nieco zażenowany - to ona nas przemieniała w ramach tej akcji na wyspie św. Andrzeja, o której już ci pisałem. - obrzucił mnie karcącym wzrokiem - Empuza, nie jakiś wilk! Gdybym miał sobie wybierać na przodka jakiegoś drapieżcę, do z pewnością nie byłby to wilk!
- pewnie wybrałbyś sokoła? - przypomniało mi się słynne zamiłowanie Fryderyka do tych ptaków jeszcze z czasów, gdy był cesarzem i do traktatu o polowaniu na sokoła, który napisał pod koniec życia, dzieła przez kilka wieków utrzymującego się w świecie nauki jako kanoniczna, nieprześcigniona rozprawa ornitologiczna.
- Precyzyjnie! - przyznał usatysfakcjonowany. - Rozszyfrowałaś moje nazwisko?
Fakt! Falconi! O tym akurat nie pomyślałam. Nie odpowiedziałam jednak czekając na dalszy tok opowieści.
- ważne są powody, dla których nas kolektywnie przemieniono! - zdyscyplinował nas Oskar
- Tak! I tu musimy cofnąć się o parę wieków w przeszłość, gdy w VII wieku ostatecznie spłonęła Biblioteka Aleksandryjska z bezcennym dorobkiem kultury, myśli, nauki antyku. Wtedy wielcy tego świata pod przewodnictwem Hekate właśnie - postaci same odsuwające się już w niebyt, siłą usuwane z ludzkich głów - postanowiły  dać ludzkości jeszcze jeden pożegnalny prezent. Stworzyć armię stworzeń, które otoczyłyby ochroną i opieką to co wiecznotrwałe, dziedzictwo, które nie może przepaść, które dbałyby następnie o to, by to dziedzictwo było aktualizowane, pomnażane i rozwijane. Zależało im bowiem na tym, by człowiek - tak piękny twór, zdolny do niezwykłych czynów - nie stał się na powrót dzikim zwierzęciem.
Fryderyk głosił te okresowe zdania w tak podniosłej atmosferze, z takim namaszczeniem, że dostałam gęsiej skórki. Chciałam go poprosić, by to uściślił i powiedział na czym konkretnie miałaby ta ich misja polegać, ale nie śmiałam w obliczu tego patosu.
- Pisałeś, że przemieniono was w XIII w., a biblioteka spłonęła w VII. To znaczy, że nie byliście pierwsi, tzn. pierwszą 'armią'? - ostatecznie to też mnie męczyło!
- pierwsza armia powstała właśnie po pożarze. Miała być pierwszą i jedyną, złożoną z przedstawicieli niemal wszystkich w miarę cywilizowanych ludów Europy, Bliskiego Wschodu i północnej Afryki. Hermann von Salza, Saladyn i Starzec z Gór właśnie wtedy się narodzili.
- co to znaczy, że jedyną? - przerwałam mu zbita z tropu - dlaczego więc powstała twoja armia?
- To złożone. Z jednej strony ten pierwszy skład - wprawdzie zmontowany z wybitnych jednostek, jednak jako zespół nie był w ogóle dobrany, to znaczy nie miał szansy działać jako zespół, bo różnice były szalone, nie wyznaczono centrum dowodzenia etc.
- W efekcie wyżynali się wzajemnie - pośpieszył z barwnym uzupełnieniem Oskar - . Zginęła ponad połowa z nich. No i istniało też poważne zagrożenie z zewnątrz: przed nimi powstały też inne wampiry, których przemiana nie były objęta jakimś konkretnym planem. Szczególnie ci, którzy powstali w czasie kolonizacji Rumunii, kiedy Empuza szalała po jakimś miłosnym zawodzie, płodząc tam całe tuziny synów chłopskiego pochodzenia.
Fryderyk otrząsnął się z obrzydzeniem na samą myśl o tym.
- Mówicie o Draculi? - zapytałam naiwnie, a oni adekwatnie zareagowali: obaj uśmiechnęli się z politowaniem.
- Tak! Wieśniackie pomioty! - tu chlasnął ze złością sporą ilością farby z pędzla w narożnik pokoju. - Vlad i jego folwark! - i znowu chlasnął, aż Oskar upomniał go, że bryźnie tą papryczką na śnieżnobiały sufit. - Byli jak banda dzikusów. - mówił ze szczękościskiem - Odpowiednio zadbali też o nasza reputację wśród ludzi!
- Byli?
- Są niestety! - poprawił swego towarzysza Oskar - Fryderyk własnoręcznie zaszlachtował Draculę, my też mamy po paru z nich na koncie, ale część nadal buszuje po świecie i dybie na nas. 
- Czegoś tu nie rozumiem! - ocknęłam się nagle z nieświadomości, albo z przeświadczenia, które brałam za absolutny pewnik - czy to znaczy, że nie możecie sami przemieniać ludzi w wampiry?
- Nie sądzisz, że gdybyśmy mogli, to przy naszej długowieczności, po ziemi nie chodziłby już ani jeden człowiek, tylko same wampiry? - Fryderyk potrafił dopiec człowiekowi rodzajem bardzo irytującego protekcjonalizmu. W miarę upływu czasu odzyskiwałam jednak rezon i nie zamierzałam stać z podkulonym ogonem.
- O ile po drodze nie zdołalibyście wyrżnąć się wzajemnie co do nogi - odgryzałam się. Kątem oka pochwyciłam dyskretne rozbawienie Oskara, wszelako rudy wampir nie był skory do okazywania jakiejkolwiek radości, a nasrożył się jeszcze bardziej, gdy ośmieliłam się zapytać, jak się zabija wampira?
- Są na to pewne sposoby! Choć bynajmniej nie jest nim drewniany kołek w serce - burknął z niechęcią - Wracając jednak do meritum: faktycznie populacja wampirów malała w oczach, a potrzeby rosły i stawały się coraz pilniejsze. Chrześcijanie poczynali sobie w Palestynie coraz to haniebniej, złupiono Konstantynopol…  Saladyn, Hermann i Starzec z Gór zaczęli apelować do Hekate i spółki o to by powołać do życia nową armię. Szalę przeważyła krucjata, którą papież ogłosił przeciwko Albigensom. - Tu z kolei Oskar nie wytrzymał i bluznął tak soczystą wiąchą przekleństw, że w życiu bym się nie spodziewała po tym pogodnym chłopaku erupcji podobnie skumulowanej agresji.
- Zachowuj się Oskarze! - huknął Fryderyk - Przepraszam a niego, ale nie może przeboleć, że nikt nie zadbał o to, by ratować Hrabstwo Tuluzy, z jego wysublimowaną kulturą dworską. Wiesz, trubadurzy i te sprawy - rzuciłam mu spojrzenie z gatunku: "jak możesz sądzić, że nie wiem?!" - Ostatecznie katarzy mogli być trochę mniej ekspansywni! Nie dawać papieżowi powodu do tego, by napuścił na nich Rycerstwo.
- Zachłanną hołotę z Północy! - krzyknął Oskar, nadal ledwo nad sobą panując.
- Oskar pochodzi z Oksytanii - wyjaśniał cierpliwie Fryderyk - cała jego rodzina musiała uciekać przed Francuzami, którzy zajęli ich majątek i planowali wytępić. JA też nie przepadam za Francuzami, także z innych powodów (Templariusze przyczynili się walnie to mojej niechęci), Oskar jednak nie potrafi wybaczyć. 
Znów zeszliśmy na manowce. Wszystko pasjonujące, ale wolałam jakoś odwieść Oskara od przykrych skojarzeń.
- Domyślam się, że druga armia była już zupełnie inaczej zorganizowana? - wróciłąm zatem do głównego wątku.
- Tak - ożywił się Fryderyk - zajęło im to sporo czasu, ale naprawdę się postarali. Dlatego też moja wyprawa tak długo była odkładana. Należało dokonać selekcji i zebrać ich wszystkich w tym jednym konkretnym miejscu. To był prawdziwy majstersztyk logistyczny.
- No i trafił im się prawdziwie wybitny przywódca - powiedział Oskar z taką czołobitnością, że nie mogłam uwierzyć w brak ironii w jego tonie. Jednak spojrzenie utkwione we Fryderyku, zdradzało jedynie absolutne oddanie i zachwyt. Wprawiło mnie to w prawdziwe osłupienie.
- Wszyscy pozostali byli związani ze mną przysięga lenną lub spowinowaceni, więc w naturalny sposób stałem się ich centrum dowodzenia - usiłował zneutralizować to wiernopoddańcze wrażenie Fryderyk. - A że miałem w swoim państwie bardzo barwną mieszankę kulturową, zebrało się bardzo uniwersalne i dzielne towarzystwo. - zamyślił się nad czymś i wtedy jakimś sposobem udało mu się zrobić wielkiego kleksa z farby na środku okna. Dałam mu gąbkę, a on pobiegł do łazienki ją zmoczyć. Wykorzystując jego krótką nieobecność zagadnęłam Oskara:
- A na czym tak konkretnie się zajmujecie?
- Och! - odpowiedział stropiony Oskar - od czego by tu zacząć?
- Może od największych katastrof: wojny, powodzie, trzęsienia ziemi, rewolucje. - poratował go zawsze czujny Fryderyk, który właśnie wrócił z mokrą gąbką i zabrał się za mysie szyby - Ratujemy i zabezpieczamy co się da ze skarbów kultury, w chwilach, gdy inni myślą wyłącznie o ratowaniu własnego życia.
- A poza stanem wyjątkowym?
- Przechowujemy, konserwujemy [wciąż nam brakuje dobrych wtajemniczonych konserwatorów, więc jeśli kogoś znasz Julio i ty, drogi czytelniku, czekamy na wskazówki!] to co uratowaliśmy, rozdysponowujemy następnie cichcem i podstępem, po instytucjach, które powinny z urzędu opiekować się tymi artefaktami.
Teraz z kolei włączył się Oskar .
- A zdecydowanie najbardziej nieobliczalna i trudna część naszej misji, to ta związana z aktualizacją. Czyli czuwanie nad artystami, by nie zmarnowali swych talentów. - Westchnął  - czasem wydaje mi się, że to jak gra w rosyjską ruletkę.
Fryderyk parsknął śmiechem, może coś mu się przypomniało, ale nie podzielił się tym. Wymienili tylko spojrzenia z Oskarem i Fryderyk postanowił uściślić:
- ale też najciekawsza i wymagająca nieziemskiej pomysłowości.
- wspieracie ich finansowo? Czy raczej chodzi o bardziej osobisty kontakt, jak twój z Novalisem? - oj! zdaje się, że dotknęłam czułego punktu!
- Wszystko to indywidualna sprawa - Oskar zmartwił się miną swego szefa, więc sam przejął inicjatywę - rzadko pomagamy finansowo, bo pieniądze nie mają dla nich większego znaczenia, zazwyczaj. Nie wszyscy też potrzebują mentora, za to mają inne potrzeby, które musimy sprytnie rozpoznać. - Ucieszył się, bo przyszedł mu właśnie do głowy świetny przykład. - To my podrzuciliśmy Thomasowi de Quincey'owi mityczną prostytutkę Ann, bez której zdechłby pewnikiem jak pies w rynsztoku Oxford Street! Albo - i tu ucieszył się jeszcze bardziej z udanego przykładu - Pamiętasz Michaela Montagine'a? Jemu z kolei podsunęliśmy Stefana de la Boëtie, któremu później dedykował nie tylko sonety miłosne, ale wszystko, co napisał! Do Kopernika - tego tchórzliwego geniusza i bigota, posłaliśmy Georga Joachima Rhaeticusa i dopiero jemu tuż przed śmiercią powierzył latami całymi trzymane w szufladzie "O obrotach sfer niebieskich". Gdyby nie on, kto wie, czy w ogóle zostałoby opublikowane.
Odrobinę mnie zbiły z pantałyku te ilustracje, muszę szczerze przyznać
- Wychodzi na to Oskarze, że jesteśmy bandą sutenerów, rekrutujących jakieś muzy lekkich obyczajów, by je następnie stręczyć artystom, myślicielom i astronomom. - Fryderyk wyjął mi te słowa z ust. Buchnęliśmy śmiechem - No i jak mam teraz Julii, po tym wszystkim co powiedziałeś naświetlić, jakiem miałem wobec niej plany?
- A masz? Jakie? - nie mieściło mi się w głowie, że mógłby mówić poważnie - lojalnie uprzedzam, że na nierządnicę zupełnie się nie nadaję.
Skończyliśmy nakładać pierwszą warstwę farby. Ja bym chętnie tak zostawiła: sufit był idealnie biały bez jednej smugi, a ściany w kolorze dojrzałej ciemnoczerwonej papryczki chili. Jednak wampiry twierdziły, że trzeba nałożyć jeszcze jedną warstwę, by powstał efekt skorupki jaja. Cuchnęło nieziemsko, więc pootwieraliśmy okna na przestrzał i wybraliśmy się na krótki spacer po okolicy, do czasu wyschnięcia pierwszej warstwy.
- Nie macie, czegoś poważniejszego do roboty? - zapytałam, gdy wyszliśmy na dwór, nękana powoli wyrzutami sumienia, że zabieram tym strażnikom pereł cenny czas, angażując do przemalowywania wielkiej płyty. 
- Ależ jesteśmy w pracy! - Fryderyk był oburzony, więc siedziałam już cicho i tylko wskazałam kierunek, w którym moglibyśmy się udać, by podążyć szlakiem krzyckiej architektury przedwojennej.
Mieszkał tutaj na Krzykach profesor Degler, słynny witkacolog i wielki miłośnik tej dzielnicy, który potrafił opowiedzieć historię niemal każdej posesji od czasu kiedy się tu, we Wrocławiu pojawił. A słuchaliśmy jego opowieści, które snuł spontanicznie, jednak zawsze nienagannie literackim językiem, nigdy nie tracąc wątku, ani nie osłabiając ładunku emocjonalnego, dokładnie tak jakby czytał świetnie napisaną książkę. Słuchaliśmy go w osiedlowej bibliotece przy Jesiennej, przed której siedzibą właśnie staliśmy. Był to przedziwny kakofoniczny zlepek różnych średnio zgranych części budynku. Secesyjna postmoderna - tak to sobie wyjaśniłam. Janusz Degler twierdził, że przychodził tu w młodości na potańcówki. I ja lubiłam tu przychodzić - nie tylko po książki, ale by posiedzieć, coś poczytać. Dziś zauważyłam, że parter, na którym mieściła się biblioteka jest pusty! Tabliczkę zdjęto. Biblioteki już tu nie było. Smutno! Oskar - to empatyczne stworzenie - chwycił mnie za ramię i poprowadził dalej, karmiąc jakimś pocieszającym bon motem.
- Trzymam kilka listów, które przydałoby się umiejętnie opublikować m. in. E.T.A. Hoffmanna, Novalisa i Göresa - zaczął Fryderyk, po kilku chwilach milczenia - Sytuacja już do tego dojrzała. Trzeba się do tego zabrać dyskretnie, opracować jakąś taktykę. Takie listy nie mogą wypłynąć znikąd, trzeba je odkryć w jakimś mało znanym zbiorze archiwaliów, albo opracować jakąś przekonywującą historię wejścia w ich posiadanie.
Popatrzyłam na niego pytajnikiem, a on znów westchnął, przeklinając pewnie w duchu moją umysłową ociężałość:
- no ty mogłabyś się tym zająć! - wyjaśnił więc niecierpliwie, oschle - tym bardziej, że są tam listy, które Hoffmann pisał po polsku. Drań, niemość, że pisał niewiele, to jeszcze postępował z listami zupełnie niefrasobliwie.



[1] [adekwatnie wielka stopa, więc powstrzymam się od recenzji obuwia. Powiem tylko, że tradycyjne  trampki, na które zdecydowała się Ula są optymalnym rozwiązaniem w tej trudnej sytuacji…]
[2] Klasyka skórzanego trzewika męskiego, bez szczególnych ekstrawagancji.
[3] Henryk, s. 9
[4] To na prośbę Julii: https://www.youtube.com/watch?v=6a2q70xsst8
 Lub: 9 i 49 minuta tu: https://www.youtube.com/watch?v=Yua4HRebLE8&t=4118s  



1 komentarz:

  1. Muszę sobie wydrukować i przeczytać całość, początek całkiem miło się zapowiada, ale jakoś nie mogę dłuższych tekstów na ekranie....oczy mi się męczą...

    OdpowiedzUsuń