z różnych względów, o których może innym razem, piszę powieść ze studentami: ja daję kontekst i zostawiam dziury, oni tu i ówdzie mają coś dopisać. Głównie chodzi o wykazanie, że to co zajmowało ludzi dwieście lat temu [i co studenci muszą czytać na zajęciach] wcale tak bardzo nie trąci myszką i może włąśnie teraz jest bardziej aktualne, niż kiedykolwiek. Poza tym chodzi o Wrocław, o osiedle z wielkiej płyty, do którego się przywiązałam i różne inne przyjemności. Kto wie, może jak kiedyś znajdę trochę czasu, to pochylę się nad tym na poważnie? Tylko nie wiem czy warto?
Proszono mnie o dostęp, więc wrzucam tu kawałek, a Wy, jeśli Was nie znuży doszczętnie, zamieśćcie choć słowo krytyki. [to oczywiście roboczy tekst, pisane na kolanie, wieczorami, bez jakiejkolwiek korekty!]
"Das Leben
soll kein uns gegebener, sondern ein von uns gemachter Roman sein"
[Życie ma być powieścią - nie
objawioną, ale stworzoną przez nas samych]
Novalis
O coś musi chodzić. O ratowanie świata
naturalnie. Jednak nie mogłabym w przekonujący sposób pisać o jakimś
spektakularnym ratowaniu świata z jakiejś strasznej katastrofy, o kataklizmie,
obiektywnie zagrażającym ludzkości z kosmosu, czy też z głębi ziemi. Nie będzie
też mowy o fantastycznych potworach, trójgłowych smokach, ani o podłych
czarnoksiężnikach.
Będzie mowa o wampirach, a
właściwie głównie o jednym, skromnym wampirze, który nie rozbija się po świecie
jaguarem, ani też prywatnym odrzutowcem, zamiast tego jeździ starym golfem,
choć pochodzenie ma najszlachetniejsze jakie można sobie wyobrazić - zarówno to
ludzkie, jak i wampirze. Rodowód, który zobowiązuje naturalnie do podjęcia
walki w imię ratowania świata, przed wiszącym nad nim nieustannie
niebezpieczeństwem zagłady człowieczeństwa.
Zagrożenie, o którym myślę jest
zasadniczo niepozorne, choć jego konsekwencje mogą przyjąć niewyobrażalny
wymiar.
Poniedziałek pierwszy
A gdyby tak rzecz całą
zacząć na przystanku tramwajowym „Przyjaźni”? Nazwa przystanku dobrze rokuje,
odwołując się do więzi wymykających się wszelkiej racjonalności, użyteczności i
egoizmom, czyli do idealistycznych pierwiastków, którymi zupełnie niepoprawnie
ulegają autor i większość jego bohaterów.
"Przyjaźń, miłość i uwielbienie należałoby traktować jak tajemnice.
Należałoby o niech mówić jedynie w rzadkich intymnych chwilach, porozumiewać
się co do nich w milczeniu. Wiele rzeczy jest zbyt subtelnych na to, by o nich
myśleć, a jeszcze więcej - by o nich mówić." - uzna poeta.
Cóż! Wróćmy jednak z
powrotem na ziemię! Nazwa przystanku pochodzi tak naprawdę od osiedla
przy którym się znajduje: „Osiedla Przyjaźni” mianowicie. Pierwotnie zaś
„Przyjaźni Polsko-Radzieckiej” – a tym samym, biorąc pod uwagę praktyczny
wymiar tej przyjaźni, jej polityczne źródła, przebieg, kulturowy zapis, nazwa
staje się wielkim oksymoronem, zionie cynizmem - mówiąc oględnie. No i cały
zakładany idealizm bierze w łeb. Ciekawe swoją drogą, jak tej małej
społeczności, która siłą rzeczy wykrystalizowała się z mieszkańców osiedla żyło
się ze świadomością perfidnego wpisania
ich w kontekst tej 'prawdy objawionej'? Z całą pewnością byli szczęśliwi
otrzymując od państwa możliwość objęcia w posiadanie upragnionego M 3 o
podwyższonym standardzie. Jednak chwilę potem, jak już się tym szczęściem
nasycili, czy byli w stanie identyfikować się z tak sarkastycznie nazwanym
przestrzennym tworem, w którego sercu umieszczono ponadto betonową socrealistyczną
rzeźbę tańczącej i doskonale zgranej, polsko-sowieckiej pary, która swą
cielesną obecnością nakazywała stale o nazwie pamiętać?
Dokonana po roku 1989
amputacja końcowego członu daje nadzieję na znalezienie nowego sensu i ułatwia
nawiązanie więzi. Jednak świat wcale aż tak diametralnie się nie zmienił i
wciąż - może już nie ramieniem państwa, ale za to innych, o wiele groźniejszych
podmiotów -nakazuje nam identyfikację z cynicznymi konstruktami, których
obrzydliwe zakłamanie i widoczny gołym okiem zamiar zmanipulowania oburza
znacznie bardziej niż paskudna socrealistyczna niby-sztuka.
Zacznijmy więc
wreszcie!
W pierwszy
październikowy poranek, nienaturalnie ciepły i oblany bursztynowym słońcem, na
owym przystanku tramwajowym „Przyjaźni” do siedemnastki w kierunku centrum
Wrocławia wsiada barwny tłumek. Odzywa
się dzwonek sygnalizujący zamknięcie drzwi i w ostatnim momencie wpada przez
nie, całkowicie spowita w czerń, drobna postać o mrocznej aurze. Ostatnich
kilkaset metrów przebiegła goniąc tramwaj, teraz opadła z zadowoleniem na fotel
kładąc na kolanach wielki tobół wypchany laptopem i mnóstwem książek. Tego jej było trzeba - garści
endorfin, by poczuć że wciąż żyje!
Chwilę wcześniej
zamknęła za sobą na klucz drzwi mieszkania na ósmym piętrze w bloku z wielkiej
płyty, rzucając na odchodne "paaa" w kierunku zebranych w korytarzu
rodziców, ośmioletniej siostry i czteroletniego brata.
Dwudziestoośmiolatka,
jak to się mówi, doświadczona życiem [Ale o tym może sama później] kończy
(wciąż kończy) doktorat z dziewiętnastowiecznej literatury niemieckiej,
skupiony na twórczości wrocławskiego grafomana Kannegiessera i zmierza właśnie
na pierwsze od roku zajęcia ze studentami trzeciego roku, z nadzieją, że staną
się jakimś punktem zaczepienia w osaczającym ją i agresywnie napierającym ze
wszystkich stron chaosie.
Przeciętna, szczupła, o
łagodnych oczach i włosach do ramion, pośpiesznie związanych w koński ogon.
Czarne spodnie rurki, czarna prosta koszula nienagannie odprasowana. Trzeba się
było intensywnie wpatrzyć, by dostrzec jedyne odstępstwo od wszechwładnej
czerni: cieniutki pasek lamówki w kolorze irlandzkiej zieleni, którą obszyta
była stójka kołnierza po wewnętrznej stronie. Julia sama dokonała tego, i
podobnych jemu, karkołomnych zabiegów na własnej garderobie. Istotne były buty.
Buty jak wiadomo są najskuteczniejszym kamieniem probierczym osobowości ich
właściciela, więc but należy dobierać z rozwagą. Dziś maiła na sobie czarne - a
jakże - Campery z ciemnozielonym sznurowadłem.
Z pełnego podniecenia
napięcia związanego z opracowywaniem sobie w myślach scenariuszy błyskotliwego
powitania, zagajenia rundki zapoznawczej itp. wyrwał ją świdrujący i
natarczywie głośny tenor kolesia w tabaczkowych portkach typu jogger,
opinających mu niesmacznie niezgrabne łydki, zwieńczone mokasynem wzutym na
gołą stopę. Opięta na brzuchu koszula w kwiaty, na szyi musztardowy syntetyczny
szal:
-…i to jest kurwa
sztuka!!! - gość starał się wyraźnie, by wszyscy pasażerowie dowiedzieli się
czym jest ta sztuka! - sala pusta
prawie, przy filarze wisi szafka, taka łazienkowa ale cała pomalowana jakby k o
r e k t o r e m
brawo!
- myśli ona - jednak jakoś, szczątkowo
wprawdzie, przyswoił sobie tę sztukę! Nawet jeśli otwiera ją li i jedynie tym
nieszczęsnym korektorem, oswojonym na
biurku w swoim szklanym boksie! –
-I tyle! - peroruje
dalej on - Wszystko białe! No bez sensu!!! Wielki mi Mocak! Na szczęście trafiłem
na dzień wolnego wstępu. - Nie wyobraża sobie bowiem, że można za coś takiego
płacić! Wkurwiłby się, a i tak ma poczucie straty, wydymania i wielki żal.
Potem jeszcze wszyscy
dowiadujemy się, co z tego, co widział
później, byłby w stanie zawiesić na ścianie swego salonu. Jakiego rodzaju
dzieło sztuki: zatopiony w żywicy blat
stołu, konserwujący zakończoną właśnie imprezę, która na nim się odbyła:
brudną zastawę, resztki jedzenia, pety w torcie, rozlane wino, rozbryzgane
wymiociny.
Mnie samej robi się
niedobrze. Ufff! Hala targowa! Z uczuciem ulgi, szczęśliwa, że już mnie ominął
wykład na temat amatorskiej fotografii portretowej kolegi gościa, który uczy
się sztuki fotografii z youtube, bo kupił sobie fajny sprzęt z a kilkanaście
tysięcy PLN, i który pewnego dnia wszedł do sklepu fotograficznego i kupił
wszystkie dostępne tam tła wielkoformatowe,
pomykam w stronę dawnego klasztoru Norbertanów. Jego grube mury i
krzyżowo-żebrowe sklepienia goszczą
obecnie mnie i moich studentów - adeptów filologii.
Sala nr 26, którą Piotr
- kolega ze studiów, a obecnie organizator całej machiny zajęciowo-technicznej w
instytucie germanistyki - przydzielił mi w tym semestrze znajduje się na
parterze, jej okna wychodzą na mały placyk otoczony ławkami i wyjątkowo
kiczowatą fontanną - to efekt wykorzystania funduszy unijnych na renowację
zabytków (w ramach której zerwano w naszym budynku barokową marmurową posadzkę
zastępując ją ordynarnym gresem!!!). Pod samymi oknami ustawiono także jednego
z wrocławskich krasnali - podobiznę prof. Jana Miodka. Od tego czasu nie można już
w tej sali otwierać okien, gdyż przewodnicy miejscy uczynili z kobolda stałe
miejsce postojowe, w którym przez jazgotliwy megafon egzaminują opiekunów
wycieczek szkolnych, z ich wiedzy na temat ojczyzny-polszczyzny! Kisimy się
zatem, szczelnie zamknięci w grubych murach i usypiającym zaduchu.
Jedynym wybawieniem z
tego koszmaru zdają się być panowie, zamieszkujący przez zasiedzenie (i zaśmierdzenie)
ławeczki okalające dziedziniec z potworną kulo kształtną fontanną. Nasi
wydziałowi kloszardzi! "To męski świat!" - mówi Maciek równie silnie
jak ja zafascynowany nimi polonista: z
uwagi na płeć - której mu zazdroszczę! - może uczestniczyć w męskiej toalecie
na parterze w spektaklach organizowanych tu regularnie przepierek kloszardowych
skarpet! Majt! Gaci! - Ja jestem z
procederu tego wyłączona bo to "męski świat!" - jak mawia Maciek…a
niech mu będzie!
Nasi żule, w każdym
razie gdy tkwią na swoim posterunku, budząc ogólną odrazę przeciętnego turysty,
przyczyniają się walnie do zmniejszenia
przepływu hałasujących grup zwiedzających, prowadzanych tuż pod oknem naszej
sali wykładowej. Dziś dopisali nawet w większej ilości niż zazwyczaj - z zadowoleniem
zaważywszy tę gwarancję względnego spokoju otworzyłam na oścież wszystkie okna,
by pozbyć się trzymiesięcznego zaduchu.
I trafiła mi się
obiecująca grupa!
Niewielka, bo
jedenastoosobowa, ale chyba zmotywowana. Bardzo barwna! Naturalnie była to grupa
w niepełnym składzie, gdyż jak się okazuje
uczelnia nie wytrzymuje konkurencji ze zmorą w postaci pracy zarobkowej
na 'cały etat', której - w poczuciu dobrze wypełnianego posłannictwa życiowego
- oddaje się spory odsetek braci studenckiej.
Z intratną pracą
zarobkową, dającą bardzo wymierne korzyści, jak się nietrudno domyślić, tym
bardziej nie wytrzymują konkurencji
proponowane właśnie przeze mnie zajęcia poświęcone… literaturze niemieckiego
romantyzmu. Nie dosyć, że wymiernych korzyści nie daje, to jeszcze wymaga od
odbiorcy wiele samozaparcia i dokonania pewnych przewartościowań, by mogła w
nagrodę roztoczyć swój czar i uwieść swą ofiarę, przemieniając ją już do końca
życia w istotę poszukującą czegoś więcej niż materialnego zaspokojenia w
świecie konsumpcji.
Założyłam , że
elementarne obycie w świecie fikcji literackiej może być jakimś punktem
wyjścia. Bardzo pożądanym nawet! stąd
dla nawiązania pierwszej więzi, zdecydowałam się na pytanie o to, co czytają
dla przyjemności. Wprawdzie zbuntowana wielka jak żyrafa,[1]
czarnowłosa okularnica – Ula – poczuła się dotkliwie sprowokowana takim
pytaniem. Na tyle silnie, w każdym razie, by wybulgotać w odpowiedzi, że od
trzech lat konsekwentnie unika wszelkiej lektury! Pozostali jednak nie okazali
irytacji.
Drugą skrajnością
okazał się Mateusz.[2]
Brodacz-indywidualista, w długim melanżowym kardiganie w warkoczowe sploty,
który snobuje się swym oczytaniem, otwarcie
i bez jakiejkolwiek żenady, deklarując przy tym, że lektura to dla niego, po
prostu, styl życia.
Och!
Może gej? Pomyślałam z nadzieją, spoglądając na jego brodę.
Nie był to bynajmniej ów, tak obecnie modny, przydługi i zmierzwiony zarost w
stylu Rumcajsa, w którym mógłby z łatwością zamieszkać cały rój pszczół, ale
pieczołowicie przycięta i chyba nawet nawoskowana broda, sprawiająca wrażenie,
jakby dosłownie właśnie wyszedł od barbierza. Z doświadczenia wiem, że ich
rodzaj wrażliwości - bo queer to dla mnie nade wszystko inny rodzaj wrażliwości
- znakomicie sprawdza się na zajęciach takich jak te.
Ujawniły się też dwie
miłośniczki reportażu, Marysia i Monika,
a także jedna entuzjastka literatury religijnej - Kamilla. Pozostali zaś dość
szczerze przyznali się do konsumowania fantastyki. Kilka osób zachęconych nową
produkcją HBO "Dscovery of wiches" sięgnęło po tekst oryginału -
trylogię o świecie, który ludzie dzielą z zagrożonymi wyginięciem wiedźmami,
demonami i wampirami, pióra
kalifornijskiej profesor historii Debory Harkness.
Mnie rzecz ta także nie
była obca i choć muszę przyznać, że napisana została w potwornym stylu, że
dialogi są w większości żenująco banalne, a dominujący wątek romansowy - rodem
z harlequina. Główny bohater – wampir – na co drugiej stronie odgarnia
niesfornie opadający rudy lok czarownicy w której się zachocha(ł) itp. Oczarowała mnie jednak na tyle, że niemal nie
przerywając lektury pożarłam wszystkie opasłe trzy tomy w niecały tydzień.
- Jak myślicie skąd się
bierze to niebywałe zainteresowanie czarodziejami i wampirami? - wypuściłam
przynętę, by się przekonać co ich samych fascynuje w takiej literaturze. W
głowie kiełkował mi już pewien plan.
- pokolenie Harry'ego Pottera szuka w tym
jakiejś kontynuacji, czy też jakiegoś substytutu - zaczął Mateusz z lekkim
znużeniem w głosie.
- A co do wampirów to
wydaje mi się - wyrwała się zbuntowana okularnica, Ula - że w dzisiejszym
świecie, opanowanym przez "metro-seksualnych" facetów, kobiety
tęsknią do brutalnego i zaborczego samca, który wypuści z siebie zwierza i
zdominuje słabą niewiastę, a przy okazji otoczy troskliwą opieką.
Ryknęliśmy śmiechem, a
ja zwróciłam ich uwagę na ewentualną wartość dodaną w formie przekazywanej tam
ukradkiem wiedzy na temat procesów alchemicznych. Dwie miłośniczki talentów
prof. Harknes zgodziły się prześledzić i porównać wątek alchemiczny w jej książkach
i w powieści Novalisa Henryk von
Ofterdingen, która była na naszej liście lektur.
I do której autora
płynnie przeszłam, by nie tracić całej godziny na organizacyjny bełkot, tylko
zająć się wreszcie konkretem, czyli ofertą niemieckiego romantyzmu. Przysiadłam
na wysokim parapecie, by wszystkich móc ogarnąć wzrokiem. Gwar za oknem jakoś
dziwnie ucichł, na plecach czułam ciepło słońca i przyjemny powiew wiatru, a
przede mną jedenaście par wpatrzonych ócz:
- Fantastyka, która tak
was – nas, bo mnie też – zaprząta, wyraża pewnie jakąś naszą tęsknotę za
baśniowością, za tym co nierzeczywiste, niesamowite. Czarownice, ponadnaturalne
moce, fantastyczne zwierzęta. Chcielibyśmy, by cudowność była obecna w naszym
świecie. Romantycy mówią, że jest obecna, tylko trzeba się na nią otworzyć,
umieć ją dostrzec. Trzeba na nowo nauczyć się ją dostrzegać. Kiedyś to
potrafiliśmy: w dzieciństwie naszym indywidualnym, potrafiła to też ludzkość w
swoim dzieciństwie, ale zapomnieliśmy o tym fiksując się wyłącznie na poznaniu
rozumowym. Aby znów widzieć cudowność musimy wyszkolić i spotęgować siłę
wszystkich naszych narzędzi poznania.
„Świat musi ulec
romantyzacji” – apodyktycznie zarządził Novalis - „tylko wtedy odnajdziemy
pierwotny zmysł” a zarazem i sens, bo wiecie, że w niemieckim ‘Sinn’ oznacza
zarówno zmysł jak i sens, co w tym przypadku jest ważne. Kiedy zaopatrzymy się
w odpowiednie zmysły, to i uda nam się odnaleźć sens, którego poczucie dawno
utraciliśmy.
Na czym miałaby polegać
taka romantyzacja? Po prostu na
odpowiednim patrzeniu na rzeczywistość. Na (ponownym) zespalaniu jej
elementów ze światem ponadrzeczywistym.
Kiedyś świat w którym
żyjemy był postrzegany jako odbicie świata idei lub myśli Boga, więc to co
zmysłowe, widzialne było nierozerwalnie i zupełnie naturalnie połączone z tym
co niewidzialne. To co fizyczne z tym co metafizyczne.
Umownie przyjmuje się,
że cały ten porządek zburzył Kartezjusz swoim ‘Cogito ergo sum’ dzieląc świat
na materialny i duchowy. Podzielił, znaczy się, w pierwszym rzędzie człowieka
na duszę i ciało, albo precyzyjniej na substancję myślącą i to co materialne. A
od tego pierwotnego podziału już posypały się kolejne…
Zatem: musimy pracować
nad zmysłami, a wtedy? Kto wie, jeśli nabierzemy odpowiednio dużo wprawy, to
będziemy się nawet mogli teleportować, albo przenosić w czasie?! – zauważyłam,
że się ożywili - „Gorączka, senne marzenie przenoszą nas w inne przestrzenie” –
to już zauważył starszy o pokolenie od romantyków Herder. Tyle, że tego nie
zrymował w oryginale - dodałam ironicznie - Ale pomyślcie! jeśli wyszkolimy
zmysły będziemy się przenosić przy pełnym udziale świadomości, za dnia! – Chyba
przeholowałam. Nie wiem, czy mnie jeszcze traktowali poważnie? Spuściłam nieco
z tonu, wracając do samej literatury.
- A literatura, którą
tu będziemy czytać ma pomóc w ćwiczeniu zmysłów właśnie, ma je otwierać na świat.
Takie potęgowanie naszej wrażliwości w ogóle powinno być zadaniem wszelkiej
sztuki. – Przypomniał mi się ten uciążliwy facet z tramwaju - Kiedy dziś
jechałam tu do was, w tramwaju jakiś korposzczur bardzo głośno formułował
pretensje do współczesnej sztuki, o to że nie chce ona dopasować się do jego
wrażliwości, że jest dla niego za mało ozdobna, by mógł ją sobie zawiesić na
ścianie w swoim domu, czyli jest dla niego zupełnie „bez sensu”. „Bez sensu”
znaczy jednak tylko „bezużyteczna”, bo sensu – gwarantuję wam – ten pan w
świecie nie szuka na pewno. Ale my będziemy! Będziemy? – część (niewielka)
skinęła głową, reszta uśmiechała się pod nosem. Trzeba było już powoli kończyć
zajęcia.
Raz jeszcze nawiązałam
do Harknes, pytając, czy dotarli do miejsca, w którym zdradza początki i
motywację do napisania powieści fantastycznej. Nie wiedzieli, więc im
zreferowałam, że wszystko zawdzięczamy jej profesorowi historii Anglii
Elżbietańskiej, który zwykł rozdawać studentom listę faktów, prosząc by sobie
wyobrazili jak je wykorzystać pisząc romans, kronikę, albo żywot świętego.
- Uważam, że to świetne
ćwiczenie i proponuję byśmy też się mu poddali kochani! Tyle że nie będę was
prosiła o narrację dziejopisa, bo w końcu zajmujecie się literaturą, ale o
jakąkolwiek formę fikcji literackiej.
Kto wie? Powinno ich to
skłonić do poszperania na własną rękę, by pozyskać jakiś nadający się do
przetworzenia materiał. Czemu wcześniej na to nie wpadałam?
- A jaką listę faktów
dostaniemy? - rezolutna blondyna o
anielskim uśmiechu i figlarnych oczach, okazała się bardzo czujna.
Faktów oczywiście nie
przygotowałam sobie, bo był to pomysł, który wpadł mi do głowy na gorąco, ale
chyba udało mi się wybrnąć z kłopotu:
- Faktami zajmują się w
swych narracjach historycy – tacy jak profesor Harkness. Ja poproszę was o samodzielne dobranie sobie
motywów, związanych z tym, czym się zajmujemy na tym seminarium, więc po
pierwsze prosiłabym o uwzględnienie któregoś z romantycznych pisarzy lub
filozofów: Novalisa, braci Schlegel i żon i konkubin, Fichtego, Schellinga,
Schleiermachera, Wackenrodego lub Ticka albo kogoś z młodszego pokolenia,
następnie dołączenia do tego fragmentu
jednego z ich tekstów oraz jakiegoś wydarzenia, postaci i niepowtarzalnego artefaktu lub budowli okresu
średniowiecza, no i proszę o zanurzenie tego w aktualnym kontekście.
- Ile mamy na to czasu?
– dopytywał się brodaty Mateusz, ja się okazało, student sinologii, jako
drugiego kierunku, czym też usprawiedliwiał swą dociekliwość, wynikającą z
konieczności skoordynowania różnych zobowiązań i - jak się wyraził z bardzo
zmanierowaną miną - 'cennych impulsów' dostarczanych mu przez oba instytuty.
- Czekam do świąt!
Czyli do końca roku. – rozległ się pomruk zadowolenia, więc nie chcąc
przedłużać grzecznie podziękowałam i pożegnałam się do następnego poniedziałku.
Poniedziałek
drugi
Na kolejnych zajęciach przybył nam nowy uczestnik:
bardzo wyrośnięty, długowłosy kasztanowy rudzielec, gładko ogolony i o
niepokojąco poważnym spojrzeniu migdałowych oczu. Przyszedł usprawiedliwić swą
nieobecność na zajęciach poprzednich, co było wynikiem nie – jak się
spodziewałam – zarobkowania, ale jakichś procesów proceduralnych: przenoszenia
się z innej uczelni, czy też łączenia kierunków, niejasnego statusu – nie
zapamiętałam dokładnie. Wydał mi się jakoś dziwnie znajomy, ale nie mogłam
sobie przypomnieć skąd. Poprosił o wpisanie na listę. „Fryderyk Falconi” – nie,
jednak nic mi to nie mówiło.
- Odrobiłem też zadanie domowe – rzekł z kwaśnym
uśmiechem, przekazując mi cztery kartki ściśle zadrukowane tekstem. [„Ten
uśmiech nie był kwaśny! Bynajmniej! Uśmiechnąłem się na widok utytłanych
atramentem palców Julii, które przywołały wspomnienie dawnych czasów, kiedy
trzeba było pisać piórem gęsim. Nie wiem jak się to Julii udawało, ale jej palce
były stale czymś zabarwione, jeśli nie czarnym atramentem – a przecież pisała
solidnym Parkerem - to resztkami jakichś farb, które także pozostawiały
wielobarwne obwódki wokół paznokci.” „Piszę zabytkowym piórem, które podarował
mi dawno temu dziadek. Pióro wieczne na tłoczek. Mam do niego sentyment, a że
często robię odręczne notatki i lubię czarne litery, to i często muszę
napełniać je plamiącym inkaustem. A za to, że nie wykazuję się przy tym
oczekiwaną zręcznością kornie przepraszam!” „No i masz babo placek! Chciałem
tylko wyjaśnić charakter uśmiechu: ciepły i sentymentalny! Przywołał miłe
wspomnienia. I to koniec dygresji (bo ani chybi oberwę zaraz za ‘babę’,
przypisanie jej placka i ogólny mizoginizm)”]
- Ależ dałam na to zadanie czas do świąt! – pośpieszyłam
wyjaśnić, sądząc, że tego nie zrozumiał i spreparował coś prędziutko na
kolanie.
- Spodobał mi się ten pomysł i z przyjemnością od
razu zabrałem się do roboty – zabrzmiało poważnie, stanowczo i szczerze, więc
podziękowałam i schowałam kartki do teczki.
Pogoda wciąż była wręcz przepyszna, jesień nadal
nas rozpieszczała ciepłem i kolorami, zaproponowałam więc byśmy wyszli z nory i
dzisiejsze zajęcia odbyli w plenerze, na usłanym kościołami Ostrowiu Tumskim.
Tematem zajęć była romantyczna nostalgia za
średniowieczną duchowością, którą romantycy usiłowali jakoś odtworzyć i
dopasować do wolnego, samodzielnie myślącego i stanowiącego o własnym losie
człowieka. Konkretnie chodziło mi o tęsknotę za „wielkim łańcuchem bytów” –
wizją, w której świat widzialny jest dokładnym obrazem świata niewidzialnego.
Jedno, czyli Bóg, lub antyczna idea Dobra, która pozbawiona zazdrości i pragnąc
podzielić się swym nadmiarem, by wszystko było takie jak ona, wysnuwa z siebie
wszechświat - zamienia się w wiele elementów zapełniających wszelkie możliwe
miejsca. Miejsce każdego stworzenia w tym kosmosie zostało ściśle przewidziane,
a związany jest z nim także cel i sens ludzkiego dążenia. W tak pomyślanym
porządku, w wielkim domu Ojca, jest bezpiecznie, wszyscy mogą czuć się członkami
jednej wielkiej rodziny, czując wciąż niemal namacalnie więź, która łączy ich
ze stwórcą.
Choć to wyobrażenie stało się anachroniczne i
trudno współczesnemu człowiekowi było je sobie wyobrazić istniał przecież
znakomity materiał poglądowy w postaci
gotyckich świątyń, które miały być swoistym terenem przejściowym między
doczesnością a niebem! Spacer po Ostrowiu był jak znalazł właśnie na tę okazję.
A jako, że moja propozycja spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem,
ruszyliśmy czym prędzej na pobliską wyspę. Zajrzeliśmy po drodze do Marii Panny
na Piasku, do Świętego Krzyża i wreszcie
do Katedry. Przynajmniej ta ostatnia, choć w dużej mierze odbudowana po wojnie,
oświetlona była kolorowym światłem witraży, które gotyccy budowniczowie łączyli
z emanacją boskości. Obejrzeliśmy je sobie pobieżnie, bo też tylko o wrażenie
jakie robią na przybyszu nam chodziło. Po czym na zewnątrz przed absydą katedry
zaczęłam, kreśląc patykiem po piaszczystym chodniku, wyjaśniać symbolikę
kościoła: połączenie jego architektury z ideą Boga i niebiańskim Jeruzalem i
jak się ten nierozerwalny związek Boga z każdym poszczególnym budynkiem
świątyni wyraża się w poszczególnych częściach kościoła, w symbolice liczb,
tłumaczyć zasady jej orientacji, kwadraturę koła itp.
Wtedy zawibrował mój telefon, zignorowałam go, ale
zawibrował ponownie i wtedy już sprawdziłam kto zacz.
- Administracja mojego mieszkania – powiedziałam na
głos zdziwiona i pełna obaw – muszę odebrać kochani, bo może coś niedobrego się
stało.
I stało się! Sąsiadka pode mną wszczęła alarm, bo
jakiś kwadrans temu z sufitu zaczęła jej lecieć na głowę woda, podejrzewają, że
z moich instalacji.
Przerażona i blada powiedziałam grupie, że potop, i
że natychmiast muszę wracać do domu, bo mieszkam sama i nie mam nikogo, kto
mógłby interweniować. Pożegnałam się i ruszyłam przed siebie. Myśli kotłowały
mi się w głowie. Rano wybiegłam z domu zdenerwowana i bez pożegnania, po
sprzeczce z tatą, który wpadł w złość, kiedy wypełniłam całą kuchnię swądem
zwęglonej w tosterze bułki. Nie mogłam już znieść jego odwiecznego,
uskutecznianego bezwzględnie za każdym razem, kiedy mi się podobne przypalenie
przytrafiało (czyli dość często…) pomstowania na rakotwórcze działanie dymów
tego typu: „I my wszyscy musimy je wdychać! Nie wiem czym sobie zasłużyliśmy na
takie traktowanie?!” Przebiegło mi więc przez myśl, że może to ich sprawka i to
oni podtopili pół bloku.
Którędy
najszybciej? Zirytowałam się teraz,
że zapuściłam się tak daleko od mojej linii tramwajowej i zaczęłam już rozważać,
gdzie znajdę postój taksówek, gdy wysoki rudzielec podbiegł do mnie, ciągnąc za sobą trzy
dziewczyny, oznajmiając, że zabierają mnie autem, które stoi tuż za rogiem.
Stało. Stary ale jary golf pomknął unosząc całą naszą gromadkę z nieprzepisową
prędkością i przemyślnie omijającą wszelkie korki trasą na południe miasta.
Muszę przyznać, że całe to towarzystwo miało na mnie zbawienny wpływ. Gdy w niecały kwadrans dojechaliśmy na miejsce,
byłam w stanie silnego upojenia głupawkowego, po wysłuchaniu bezliku historii o
osobiście doświadczonych przez dziewczyny w ich rodzinnych domach klęskach
żywiołowych, o rażących prądem kabinach prysznicowych, inwazjach mrówek i
myszy, o grasujących w obejściach domowych kunach i innej grubszej zwierzynie,
poznałam na dobitkę opowiedziane przez Fryderyka dzieje modernizacji pałacu
Fryderyka Wielkiego w Poczdamie, w którym dla wygody angielskiej księżniczki
zamontowano w połowie XIX w. instalację sanitarną, między innymi tuż przy
głównej klatce schodowej - bardzo kapryśną – jak się okazało, bowiem w
kluczowych momentach, z niewyjaśnionych przyczyn ścieki kanalizacyjne wybijały
we wszystkich toaletach i w dół po reprezentacyjnych schodach lał się szerokim
strumieniem kał błękitno-krwistych prusaków i ich gości. [ciekawe swoją drogą,
czy w żyłach pruskiej arystokracji powinien płynąć pruski błękit?]
Gdy otwarłam drzwi
okazało się, że i z mojego sufitu także leje się woda, a podłoga w całym
mieszkaniu, za wyjątkiem jednego pokoiku, mojej dawnej pracowni malarskiej,
pokryta jest warstwą wody. Wszystko co teraz zrelacjonuję działo się
błyskawicznie: Fryderyk przytomnie zapytał o główny wyłącznik elektryczny i
natychmiast odłączył prąd. Rodziców i rodzeństwo odnalazłam bardzo
wystraszonych (dzieci) i sfrustrowanych bezradnością (rodzice) w kącie tego
jedynego pokoiku z którego sufitu nie ściekała woda. „Siedźcie tu cicho!”
szepnęłam do nich, zamknęłam drzwi i poczułam na sobie zdziwiony – czy może
raczej zaciekawiony? – wzrok Kamili i Fryderyka. – To mój składzik, biblioteka
i mała pracownia, ale tam jest na szczęście sucho! Chyba pobiegnę zobaczyć co
się dzieje na górze. – powiedziałam tylko w odpowiedzi.
- my pójdziemy z
Kamilą na górę – powiedział Fryderyk – a wy ratujcie parkiet.
Rzuciłam się do
szafy, by wyrzucić z niej wszelkie
chłonące wodę tkaniny: ręczniki, pościel, ścierki, szmaty do podłogi i
bawełniane ubrania po rodzeństwie, które wciąż zalegały w jednej z szaf. Kątem
oka zobaczyłam, że Ula z Marysią znalazły pod zlewem dwie szufelki i nimi
zgarniały wodę w kuchni, która miała najniżej położoną podłogę i tu zebrały się
jej dobre trzy centymetry. Brodząc po kostki w wodzie, dziewczyny nie sprawiały
wrażenia przytłoczonych sytuacją – wręcz przeciwnie bawiły się świetnie, raz po
raz wybuchając salwami śmiechu.
Z góry przybiegła po
pomoc Kamila:
- To wężyk pod
umywalką w mieszkaniu na dziewiątym pękł. Ta starsza pani, wyszła tylko na
krótkie zakupy i tyle wystarczyło. Główny zawór już zakręcony, ale ona
sama nie daje sobie rady. Bierzcie
dziewczyny te szufle i chodźcie na górę, bo musimy najpierw tam ogarnąć,
inaczej nie przestanie lecieć z sufitu.
Do pomocy sąsiadce
zbiegła się jeszcze cała rodzina pastora z jedenastego piętra: pastor,
pastorowa, dwóch synów i córka. Przy okazji okazało się, że Kamila jest
pastorostwu świetnie znana, jako blond zapaśniczka, a przede wszystkim aktywna
działaczka organizacji kościelnych, wspierających trudną młodzież.
Klatka nr 97 na
osiedlu z wielkiej, płyty zwanym pierwotnie Osiedlem Przyjaźni
polsko-radzieckiej, jak wszystkie inne w tamtych czasach została zasiedlona
planowo, skrupulatnie dobraną mieszanką inteligencko-robotniczą z silną,
budzącą lęk personą na parterze: działaczem wojskowym „panem pułkownikiem” (wciąż właśnie tak tytułowanym przez
najstarszych mieszkańców), który sprawował nad wszystkim ścisłą, acz
nieoficjalną pieczę.
Resztę popołudnia wszyscy uwijali się
ramię w ramię, osuszając podłogi, następnie wynosząc na balkon różne zalane
sprzęty, obrazy i wyjęte z szaf ociekające brudną wodą ubrania, koce, buty i
ogromne zapasy włóczek, których mama Julii nie zdążyła przerobić na dzianiny. Kiedy
zakończyli było już prawie ciemno.
- Pewnie jesteście głodni… Dobrze się
składa, że jest nas więcej, bo chyba powinnam opróżnić zawartość lodówki,
odłączonej od prądu.
Wszyscy postanowili zostać i zabrali się
do wspólnego przygotowywania kolacji, złożonej z pomidorów, śmietany i serów w
różnych kombinacjach.
- W witrynie powinny być SUCHE serwetki
– rzuciła w stronę Fryderyka, który sięgając po nie obrzucał wzrokiem tytuły stojących
za szkłem książek. Uśmiechał się pod nosem. Chyba jednak nie na widok tytułów,
a raczej zauważywszy trzymaną tu - jako trwały dezyderat, obiekt wiecznie
niezaspokojonej tęsknoty – makietę Castel del Monte. Tajemniczego apulijskiego
zamku, przywiezioną niegdyś przez ojca Julii z jego peregrynacji po południowej
Italii.
Zanim usiedli do stołu przybył jeszcze
agent ubezpieczeniowy spisać protokół i dokonać oględzin.
- To ja go wezwałam, bo nie ma na co
czekać w takich sprawach! Niech zobaczy jeszcze dziś jak to wszystko wygląda –
usprawiedliwiła się Marysia, jak się okazało, bardzo trzeźwa i zaradna w
sprawach finansowo-bytowych.
Pan został oprowadzony przez całą
czwórkę studentów, którzy przekrzykując się wzajemnie z wielką werwą
demonstrowali mu wszystkie szkody w mieszkaniu, w ścianach (instalację
elektryczną) i ociekające na balkonie. Obiecał się uwinąć z raportem i przysłać
wyliczenie już w przyszłym tygodniu.
Można było zasiąść do kolacji. Przy
wszystkich znalezionych w mieszkaniu świecach ustawionych na obu parapetach i
szafkach kuchennych. Znalazło się też przy okazji jeszcze jakieś dwie ostatnie
butelki czerwonego szwabskiego wina z wakacyjnego zapasu Julii – jej corocznych
odwiedzin u chrzestnego stryjka i kuzynek.
- Dobrze, że nie białe, bo nie byłoby
jak schłodzić – skomentowała Julia wznosząc lampkę – Za Was kochani pomocnicy!
Dziękuję, nie dałabym sama rady.
- Oj, świetnie się bawiłam! Nie co dzień
przytrafia mi się tak akcja! To Pani należą się podziękowania, za włączenie nas
do działań! - Swoje trzy grosze postanowiła dorzucić nie znosząca
jakiegokolwiek zadęcia Ula.
- Może, w obliczu tych kolektywnych
działań, dalibyście się namówić na przejście na „ty”?
Wcale się nie zmieszali. Nastąpiło
kolejne postukiwanie lampkami wina, a potem nieskrępowane pogawędki krążące
wokół życia studenckiego, ich osobistych sposobów na radzenie sobie z trudami
samodzielnego utrzymania się w obcym mieście, ofert na studenckim rynku pracy.
Kiedy zaś rozmowa zboczyła na ploteczki około uczelniane, gdy kąśliwości wobec
moich starszych koleżanek i kolegów zaczęły się zaostrzać, Fryderyk - do tej
pory mało udzielający się w ogólnym rozgardiaszu - zaskoczył nas wszystkich
pytaniem o to, jak człowiek średniowiecza zinterpretowałby takie zalanie.
Ile aniołów mogłoby
tańczyć na główce od szpilki?
Nie chodziło im
o scholastykę, ale cenili uniwersalizm średniowieczny, ideę pośrednictwa i
późniejszą: korespondencji…
Rozmowa zeszła także na
literackie zadanie … Fryderyk wyraził chęć wycofania swojego projektu powieści,
który oddał mi dzisiaj i napisania w zamian czegoś nowego.
- Jednak jest do bani!
– uzasadnił, po czym dodał zasadniczo: – czy mógłbym dostać te kartki z
powrotem!? – Spojrzałam na niego zdziwiona, jak na jakiegoś maniaka. Coś w jego
tonie, to niecierpliwe żądanie nie znoszące sprzeciwu, rozdrażniło mnie i
sprowokował do kłamstwa, choć nigdy nie kłamałam!
- Raczej zostawiłam je
w pracy, w teczce na stole – kłamstwo przeszło mi wprawdzie gładko przez usta,
ale już nie zdołałam spojrzeć mu w oczy. „I po co to wszystko” – natychmiast
skarciłam się w myślach – „dla głupiej przekory? Pora już chyba skończyć z tą
dziecinadą!” I już właściwie sięgałam do torby po żądaną pracę, ale dziewczyny
zaczęły się pospiesznie zbierać do wyjścia, powstało zamieszanie i prośby
ostatecznie nie spełniłam.
- Obiecuję ich nie
czytać - zapewniłam jedynie dla uspokojenia sumienia,
Przy drzwiach
wyjściowych wisiał niezmoczony ani kroplą wody obraz namalowany na szarym
papierze suchym pastelem, przedstawiający portret pięciu osób, których
podobieństwo ktoś usiłował oddać na modłę Witkacego z okresu działania jego
firmy portretowej. Można było jednak odróżnić parę dorosłych i trójkę dzieci w
różnym wieku.
- Czy to pani? To
znaczy ty? - poprawiła się zaciekawiona
Ula wskazując palcem najstarsze z
dzieci.
- Och, masz ci los! I
przyjdzie mi się teraz tłumaczyć z osobistej twórczości z okresu późnego
liceum! – powiedziała ścierając kurz z obrazu, na wpół rozbawiona, na wpół
zażenowana Julia – dziwię się, że mnie rozpoznałaś, to taki gniot! Mój prezent
dla mamy. Jej się podobał - sama nie wiem dlaczego? Oprawiła go i chciała, by
wisiał, więc go nie zdjęłam.
Cała czwórka zamilkła
wyczekująco, więc dodała szybko i konkretnie:
- wszyscy zginęli pięć
lat temu w wypadku samochodowym. – – –
„Wiadomo jak mogliśmy
zareagować – jedynie wpadając w osłupienie. Tylko Kamilka, spontaniczna i
pozbawiona hamulców, przytuliła ją po prostu, ale Julia nie zamierzała się
rozczulać.” „Nie chciałam też, by ONI, którzy chowali się w pracowni tuż za
naszymi plecami coś usłyszeli. Ogólnie źle reagowali na wspomnienie o ich
zespołowej śmierci, a z tego co udało mi się wychwycić uchem, po silnym
wzburzeniu związanym z zalaniem, już raczej nie było śladu. Emocje na szczęście
opadły, rodzice chyba zasiedli do lektury, co wnosiłam z szelestu przerzucanych
stron, a Ela ze Stasiem bawili się w bohaterów Kubusia Puchatka. Staś był
tygryskiem, brykał i śpiewał: „skacze bryka i wiruje/ braknie mu aż tchu/
szaleje bez końca/ bo widzi i czuje/ że nie ma równych NÓG (sic!)”
- w ogóle niczego nie
zmieniałam tutaj od tamtego czasu, a mieszkanie nie było remontowane od dobrej
dekady. Teraz już się jednak nie wymigam! – Błyskawicznie sprowadziła myśli na
inne tory i z zadowoleniem przyjęła, że udało jej się przerwać emisję tej
współczująco-bezradnej emocji, której nie znosiła i nie dopuszczała do siebie
od samego początku. Na szczęście wszyscy podjęli temat wiszącego nad
mieszkaniem remontu, przerzucając się zbawiennymi poradami i technicznymi
rozwiązaniami.
- w wakacje
zakończyliśmy z kolegą remontować nasze mieszkanie na Szczytnickiej. Służę
listą sprawdzonych fachowców – zaproponował Fryderyk – jednak najpierw trzeba
wszystko porządnie wysuszyć.
[Następnego dnia z
głębokiego snu wyrwał mnie domofon. Pobiegłam półprzytomna do drzwi. Siódma
trzydzieści!
- dzień dobry!
Elektryk, które piętro? ]
Pan elektryk, a być
może nawet całe to zalanie, miało nas doprowadzić do pierwszego punktu
zwrotnego, który niebawem nastąpi. Od elektryka bowiem dowiedziała się Julia,
iż przysłali go panowie Fryderyk i Oskar, odciągając go jednocześnie od prac
remontowych magazynów kawiarni
"Winyl", gdzie pan Oskar pracuje, a pan Fryderyk często bywa. Na
szczęście oderwanie pana fachowca od regularnego remontu kawiarni trwało
jedynie niespełna kwadrans: po sprawdzeniu paru miejsc, nastąpiło włączenie
głównego przełącznika i całe kuchenne AGD zaczęło wydawać swoje odgłosy,
rozbłysły światła w łazience, WC i w
korytarzu, a spodziewane spięcie nie nastąpiło. Ucieszona Julia podziękowała za
całe to uruchomienie, pan elektryk nie chciał za nic w świecie wziąć ani grosza,
tłumacząc, że jest opłacany. Więc - jak nie trudno się domyślić - Julia
postanowiła podziękować panom Oskarowi i Fryderykowi, a ponieważ jedynym znanym
jej miejscem ich potencjalnego spotkania [poza uczelnią, co jednak musiałoby
poczekać do przyszłego tygodnia] był Winyl, postanowiła właśnie tam w
najbliższym czasie się udać.
A nastąpiło to w
czwartek, kiedy skonana i zła wracała po sześciu godzinach bezustannego
czytania pisanych niestarannym kurrentem listów, w których nie znalazła niczego
przydatnego, niczego co mogłaby skonsumować w mozolnie przygotowywanej
dysertacji. Poczucie kompletnie
straconego czasu, postanowiła zatem powetować sobie jakimś smakowitym kąskiem
innego rodzaju, tartą i winem, a przy okazji wyrazić swą wdzięczność za
elektryka. Niestety lokal był zamknięty, na drzwiach widniał napis REMONT, więc
myśląc mało-wiele udała się wprost do francuskiej cafeterii vis a vis , by
zrealizować swój plan przyjanjmniej w połowie.
Lokal był mały, mroczny i dosyć zatłoczony, choć urządzony ze smakiem,
bez zadęcia. Do wyboru został jej stolik w głębi i pod samym oknem. Zdecydowała
się na ten przy oknie, bo zdawał się być lepiej oświetlony. A gdy zachodziła
sama do restauracji, co właściwie było normą w jej przypadku, by nie poczuć się
niezręcznie w otoczeniu romansującego, lub też żywo konwersującego towarzystwa
wokół, zawsze uciekała się do lektury. Bardzo rzadko była to jedynie zasłona
dymna, najczęściej książka faktycznie przenosiła się w inny wymiar. Szczególnie
od czasu wypadku jej rodziny fantastyka - zrazu klasyczna, a po skonsumowaniu
całego kanonu, niemal każda wpadająca w rękę - stała się dla niej swojego
rodzaju sztucznym rajem, wyspą, na którą udawała się, uciekając od
przytłaczającej rzeczywistości. Tak też
miało się stać dzisiejszego wieczoru.
Bez zbędnego
kapryszenia, energicznie zamówiła Quiche Lorraine i lampkę białego wina, a gdy kelner oddalił
się, sięgnęła do plecaka po książkę …... W plecaku jej nie znalazła. Musiała
zostać na kuchennym stole, kiedy postanowiła pofolgować sobie, czytając jeszcze
kilka stron do porannej kawy. Jedyną rzeczą nadającą się do lektury było kilka
stron studenckiej pracy. Pracy Fryderyka, jak się domyślacie, których wprawdzie
obiecała nie czytać, ale w tej sytuacji, co było robić.
Praca zaliczeniowa
Fryderyka F.
"Z niepojętą lekkością wędrował
przez morza, widział osobliwe zwierzęta, żył z rozmaitymi ludźmi, to w czas
wojny, w dzikim zamęcie, to w cichych chatach. Doznał niewoli i
najhaniebniejszej nędzy. Spotęgowały się w nim wszystkie uczucia, zyskując
nieznaną dotąd intensywność. Przeżył nieskończenie barwne życie: umierał i
ponownie się rodził, kochał aż po najwyższą namiętność, a potem trwał w
wiecznej rozłące od ukochanej."[3]
To ja napisałem te słowa przed
dwoma wiekami. Spisałem ściślej rzecz ujmując, bo choć odnoszą się do mojego
życia, opowieść tę snuliśmy razem w myślach i wieczornych opowieściach: młody i
rozmarzony Fryderyk von Hardenberg i ja - Fryderyk stary i cyniczny, choć
trochę może mniej stary i cyniczny w jego bliskości. Był miłością mojego życia,
a rozłąka z nim nie przestaje mnie trawić.
Mam nieco ponad osiemset lat.
Jestem wnukiem sławnego Fryderyka
Rudobrodego – Fryderykiem II z Hohenstaufów, cesarzem Świętego Cesarstwa
Rzymskiego Narodu Niemieckiego, królem Jerozolimy i władcą królestwa Sycylii.
Byłem nim zanim przeistoczony zostałem w stworzenie, które powszechnie
nazywacie wampirem, ale także i po przemianie pozostawałem nim jeszcze przez kolejne dwadzieścia dwa lata.
Moje odrodzenie się jako wampira
miało miejsce w roku 1227, tuż przed nakazaną mi przez Ojca Świętego wyprawą
krzyżową, którą odkładałem coraz dalej i dalej w przyszłość, wciąż niezmiernie
zajęty sprawami państwa, nauki i sztuki; i do której pewnie w ogóle by nie
doszło, gdyż kiedy już wyruszyłem do Palestyny, po drodze zległem na
tyfus. Zaraza wybucha w Brindisi -
porcie załadunkowym w sierpniowym upale roku 1227, wśród pielgrzymów z północy
nieprzyzwyczajonych do południowej diety, klimatu i warunków południa. Sam
także uległem chorobie, ale zlekceważyłem ją i nadal osobiście nadzorowałem w
porcie załadunek okrętów. Choroba osłabiła mnie jednak do tego stopnia, że postanowiłem jednak zboczyć z kursu i
wydobrzeć na małej wyspie św. Andrzeja z dala od morowego powietrza kontynentu.
Udałem się tam z Ludwikiem z Turyngii,
mężem Św. Elżbiety. Obaj byliśmy bliscy śmierci. W tej sytuacji wielki mistrz
Herman von Salza postanowił działać i przyśpieszyć nieco knutą już od jakiegoś
czasu za moimi plecami z Hasanem Ibn as-Sabbahem – słynnym Starcem z Gór, transformację
cesarza i setki jego najwierniejszych i starannie wyselekcjonowanych poddanych,
by stworzyć z nich jednostkę, która mogłaby podjąć walkę o coś znacznie więcej
niż doczesne, krótkowzroczne cele śmiertelników. Pół roku zajął nam trudny
okres przejściowy, kiedy musieliśmy się jak dzieci nauczyć dokładnie
wszystkiego, jak chodzić, jak patrzeć na świat, jak się wzajemnie nie pozabijać
w porywie jakiegoś niekontrolowanego afektu. W
szczególności jednak, jak
bezpiecznie zdobywać pożywienie.
Pierwsze z moich zadań związane
było z charakterem krucjaty, której obiecałem się podjąć. W zamian za nowe
życie – życie wampira; nowy wymiar życia: względną wieczność, zmysłowe
pobudzenie i niezaspokajalne żądze… miałem poprowadzić wyprawę inną niż
poprzednie, taką mianowicie, w czasie której nie dojdzie do najmniejszego
przelewu krwi. I obietnicy tej dotrzymałem, osiągając przy okazji także
wszystkie zlecone mi przez papieża cele: zdobycie i przyłączenie Jeruzalem do
Królestwa Jerozolimskiego, zapewnienie długotrwałego pokoju i bezpieczeństwa
dla pielgrzymów - wszystkiego udało się
dokonać wyłącznie na drodze dyplomacji i
dzięki szczerej przyjaźni zawartej z sułtanem Egiptu Al- Kamilem "bez
bitwy, bez narzędzia wojny, bez rozlewu krwi."
Bycie upiorem zasadza się nie tylko
na specyficznej diecie, długowieczności i nadzwyczajnej sile fizycznej, wiąże
się także z potrzebą zaspokajania spotęgowanych zmysłów, wszystkich zmysłów.
Ciekawość świata, dociekliwość, głód doznań, wszystko to otworzyło mnie i
pozwoliło wycisnąć z mojego doświadczenia ze światem arabskim maksimum
korzyści. Przede wszystkim jednak krucjata nauczyła mnie pokory.
Zakwestionowała moje wcześniejsze wyobrażenie na temat władcy, poddanego, w
ogóle działania całego uniwersum. Potrząsnęła całym moim jestestwem w jego
posadach. Wschód zawrócił mi w głowie. Był o tyle bardziej świadomy,
zaawansowany technologicznie, poznawczo, naukowo od tkwiącego wciąż w myślowym
zakleszczeniu zachodu.
Wschód był wtedy dla nas źródłem
całej europejskiej wiedzy i nauki, tak jak dawna sztuka i filozofia Hellady dla
Włoch. Duch średniowiecznego kościoła był uwięziony w formułach i dogmatach,
można było poluzować okowy jedynie dzięki orientalnej, hellenistycznej wiedzy.
Bardziej niż ktokolwiek inny byłem zdeterminowany odryglować te zasoby wiedzy i
miałem ambicję by stać się pośrednikiem i pojednawcą Wschodu i Zachodu.
W Al-Kamilu poznałem władcę
obdarzonego niezwykłą charyzmą, zdawało się, że bije od niego blask. Nie był to
wcale czczy blichtr, ale światłość promieniująca prosto z jego wnętrza:
prawdziwa mądrość, był wszakże uczonym i poetą. Jednak przede wszystkim wielkim
patriarchą, dbającym o swe państwo w każdym jego przejawie: mecenasem sztuk i
nauk, głową państwa rozwijającą gospodarkę i handel, surowo kontrolującą politykę fiskalną,
świetnym dyplomatą i bezwzględnym sędzią.
W jego górskim zamku jak powiadają pięćdziesięciu uczonych leżało na
dywanach wokół jego tronu, by odbyć z nim wieczorną rozmowę. Chętnie wydawał
pieniądze wspierając naukę, założył w Kairze szkołę tradycji islamskiej.
Wróciłem do Europy przepełniony
poczuciem misji i zabrałem się do wcielania wschodnich ideałów w życie,
niewiele robiąc sobie z wrogości wobec mojego postępowego programu, wszystkich
wielkich świata zachodu z papieżem na czele. W pierwszej kolejności należało
zadbać o bazę - miało się nią stać idealnie zorganizowane państwo sycylijskie,
do tej pory pogrążone w chaosie podsycanym dywersyjnymi działaniami Grzegorza
IX. Ujednoliciłem administrację, prawo i finanse. Założyłem uniwersytet w
Neapolu uniezależniając się całkowicie od ludzi kościoła w świeckiej części
mojego państwa. Uporządkowałem gospodarkę, która miała dostarczyć mi dochodów
potrzebnych do realizacji wszystkich naszych zadań w krótszej i wielowiekowej
perspektywie. Z Sycylijczyków - tej
mieszaniny Włochów, Wikingów, Saracenów, Żydów i Greków - uczyniłem spójny lud, rozbudzając i
stymulując narodowe impulsy, z troską odnosząc się do języka, uświadamiając im
ich pochodzenie, historię i wcielając w życie program wspierający twórczość
literacką. Do łask wróciły rdzenne uroczystości, obrzędy i zwyczaje ludowe.
Zniosłem za to niektóre zupełnie obce ludowi praktyki kościelne: ordalia -
próbę ognia, wody, żelaza.
Wszystko szło dobrze, do momentu,
kiedy dałem się sprowokować. Przez całe życie walczyłem z zachłannością, pychą
i skłonnością papieży do manipulowania resztą świata, do utrzymywania reszty
ludzi w mrokach nieświadomości. Przeżyłem dwóch papieży, a kiedy przyszło do
wyboru trzeciego , osobiście doprowadziłem do wyboru odpowiadającego mi
kandydata. Ale się pomyliłem! Źle go oszacowałem i ów okazał się moim najgroźniejszym
adwersarzem, doprowadził mnie do ostateczności. Przybrałem więc imię młota
świata, wielkiego młota sprawiedliwości i wystąpiłem zbrojnie przeciwko
papieżowi i jego pyszałkowatej, samolubnej i kretyńskiej strategii, w której
nie przebierałem już w środkach. Jak bestia, która uwolniła się po wiekach
niewoli, dałem upust długo tłumionej agresji. Mordowałem, znęcałem się,
pozwalałem palić i gwałcić – choć to przeczyło wszystkim moim ideałom. Po paru
latach widząc bezsens tych działań, dałem za wygraną i pozorując własną śmierć,
rozpocząłem nowe życie w nowym miejscu.
Po kilku wiekach i bezliku różnych
życiorysów los zetknął mnie z Novalisem. Spotkaliśmy się w Jenie, kiedy rozpoczął tam wykładać
Schiller, ale z początku czułem jakąś niechęć do niego znaliśmy się jedynie
przelotnie. Dopiero później w Erfurcie w 1791 zaprzyjaźniliśmy się ślęcząc przy
łóżku chorego Schillera, z którym było
wtedy naprawdę źle i myśleliśmy, że go stracimy. Udało się jednak wyrwać go
śmierci na kolejnych piętnaście lat. Właśnie wtedy pokochałem go krystalicznie
czystą miłością i spędziłem z nim resztę jego dni, do czasu, kiedy postanowił
wycofać się z tego świata.
***
"Co za
historia! Zupełnie mnie oszołomiła, była
zdecydowanie lepsza od tej którą aktualnie sobie aplikuję. Chyba poproszę, by
ją rozwinął - to gwarantowany sukces powieściowy!"
W kącie za nią dwie panie, mniej-więcej w moim
wieku, nie szczędząc pikantnych szczegółów omawiały skuteczność porad zawartych
w przeczytanym jakiś czas temu w piśmie dla kobiet artykule, o zabieraniu męża
na noc do hotelu za rogiem, w celu ożywienia małżeńskiego pożycia erotycznego.
Weszło też małżeństwo z dzieckiem w wózku i psem.
Pan mówi do pani, że tylko wegańskie ciasto zje, bo niewegańskiego nie chce, a
pani, że weźmie jakieś latte, ale bez
syropu, bo jest na diecie. Usiedli przy stoliku w centrum lokalu z psem i
niemowlęciem, któremu bezustannie robią zdjęcia i te zdjęcia wysyłają sobie
wzajemnie. Pani – mimo, że na diecie i bez syropu latte, gdy wegańskie ciasto
zostało przyniesione, natychmiast się na nie rzuciła żarłocznie.
Odwróciłam od nich głowę, kończąc sączyć moje wino
spojrzałam za okno, gdzie dwóch wysokich panów prowadziło pod ręce trzeciego z
mocno nasuniętym na oczy kapturem. Ten prowadzony najwyraźniej się słaniał.
Cała trójka zatrzymała się przed – a jakże – przed remontowanym Vinylem, gdzie
jeden z nich wyjął zza pazuchy klucz, otworzyli wszyscy zniknęli w środku. „Pewnie fachowiec im się spił w trupa!” –
pomyślałam wspominając nasze doświadczenia remontowe z dzieciństwa, kiedy mama
postanowiła przeprowadzić kapitalny remont łazienki, przezornie wywożąc całą
rodzinę na wakacje. Okazało się jednak, że ekipa remontowa jest z tych, których
trzeba pilnować, w przeciwnym bowiem razie remont zamienia się w niekończącą się
imprezkę. Tak było właśnie u nas. Całymi tygodniami, już po powrocie z wakacji,
gdy zastaliśmy wyprutą z wszystkich sprzętów łazienkę z dziurą zamiast toalety
i resztkami kafelek, które nie zostały do końca skute ze ściany, oraz leżącymi
pokotem na podłodze fachowcami; musieliśmy robić siku u sąsiadów, zanim rodzice
zdołali opanować sytuację w naszym domu.
Znów skupiłam się na gościach lokalu w którym
przebywałam, by odnaleźć wzrokiem kelnera i poprosić o rachunek. Pan nie jest
jednak mężem pani od pieska i niemowlęcia, bo gdy rozbrzmiało „żałuję, że Cię
znałam” Eweliny Flinty jako żenujący dzwonek czyjegoś telefonu, pan głośno
krzyknął bardzo podniecony:
- Patrz Ewka! to jest piosenka o twoim mężu! Ten
rozwód aktualny? Nie? Weź ty się w końcu rozwiedź raz a dobrze! - Pani wniebowzięta, uchachana, szczebiocze coś
do pana i do niemowlęcia.
Gdy płaciłam rachunek pan jeszcze zdążył tubalnie
zaordynować pani:
-W środę idziemy Ewka do sauny, do SAUNARIUM.
Pamiętaj!!! – ryczał tak głośno, chyba po to, by cały lokal mu pozazdrościł, że
takie ma życie niebanalne, że może wspólnie z czyjąś żoną, jak ta foka w
fokarium, uwalić się na grubej warstwie sadła i obficie oblewać potem.
Zohydziło mnie samo wyobrażenie! Odwróciłam głowę w
stronę okna i nie ociągając się ani trochę odziewałam się w liczne warstwy
swetrów i bluzek, które pozdejmowałam z siebie jedząc wyjątkowo pikantny Kisz.
Na zewnątrz było już prawie zupełnie ciemno, latarnie uliczne zanurzały swoim
żółtym światłem cały świat w atmosferze minionych epok, nadając mu nastrojowy
kolor sepii. No i w tej sepii zanurzonego zobaczyłam też Fryderyka. Tam na
chodniku, pospiesznie zbliżał się w naszą stronę, przesadził próg i jednym susem wśliznął się do lokalu vis a
vis, w ślad za tamtą trójką.
Poczułam się jak na widowni teatru, tyle, że teraz
całe przedstawienie przeniosła się za zamknięte drzwi. Znacie pewnie ogromną
dziecięcą ciekawość, która zniewala i zmusza do tego, by zaryzykować spojrzenie
przez dziurkę od klucza? Przygoda! Między bogiem-a-prawdą, chyba właśnie
perspektywa przygody bardziej mnie popchnęła w stronę tych drzwi, niż chęć
wyrażenia wdzięczności, czy też podziwu, wobec pomysłowości przeczytanej
właśnie pracy. Więc przeszłam przez nie. Lokal był ciemny i opuszczony,
stoliki, krzesła i fotele zebrano w tylnej części pomieszczenia i przykryto
folią. Jednak spod jednych drzwi wymknęła się, zdradzając mi drogę niesforna
smuga światła. Po prostu musiałam za nią podążyć! Zeszłam schodami w dół do
piwnicy, gdzie zaczęły do mnie docierać wzburzone męskie głosy. Zawahałam się,
w powietrzu zawisło nagle widmo nieokreślonej grozy, abstrakcyjnej jeszcze,
nieuzasadnionej, ale wyraźnie wyczuwalnej. Zamiast zawrócić i wziąć nogi za
pas, poczułam się jeszcze bardziej przyciągnięta do źródła, z którego promieniowała
ta niepokojąca moc. Ciekawość okazała się silniejsza niż strach.
Najciszej jak mogłam zakradłam się do uchylonych
drzwi i przez szparę zajrzałam do środka. Przed oczami miałam obraz z rodzaju
scen mafijnych tortur. Człowiek w kapturze siedział bokiem do mnie na krześle z
rękami skrępowanymi za oparciem i nieprzytomnie zwieszoną na pierś głową. Nie
mogło tu chyba jednak chodzić o rozliczenie jakiegoś hydraulika z jego
skłonności do nadużywania alkoholu? Jeden dryblasów, którzy go prowadzili
ulicą, stanął za nim, zwróciwszy się profilem w moją stronę. Z głębi
pomieszczenia dobiegł mnie głos Fryderyka:
- zabezpieczyliście go porządnie?
- ma się rozumieć! – niecierpliwie odparł ktoś z
wnętrza piwnicy. – jest gotowy, czekaliśmy z wszystkim na ciebie, tak jak kazałeś.
Jeden z nich zbliżył się teraz do więźnia. Stał
tyłem i milczał, więc nie miałam
pewności, który z nich. I nagle stało się to, czego w głębi ducha spodziewałam
się od chwili, gdy zeszłam po schodach do tej piwnicy: Fryderyk w mgnieniu oka
znalazł się przy szyi nieprzytomnego człowieka, zerwał mu z głowy kaptur,
odchylił głowę i agresywnie wpił się zębami w jego ciało. Stałam przerażona i
oniemiała, nie mogąc ruszyć się z miejsca, nie mogąc nawet zamknąć oczu, by nie
patrzeć na ten potworny obraz. Cicho przełykał wysysaną krew, zdawało mi się,
że trwało to całą wieczność. Wreszcie oderwał się od szyi, na jego twarzy
malował się wyraz głębokiej odrazy.
- nic! – powiedział w stronę dwóch pozostałych –
nic w naszej sprawie. Ma natomiast na sumieniu co najmniej czterech małych
chłopców z okolic Jeleniej Góry i chyba Hradca. Gdy się ocknie, jeśli się
ocknie, powiem wam gdzie są ciała! Jeśli nie - wiecie co robić. – przerwał na
moment – a ja chyba muszę już lecieć, bo mamy tu nieproszonych gości.
Momentalnie odzyskałam siłę w nogach i w mgnieniu
oka sadząc po trzy schody na raz wbiegłam na gorę i wypadłam na ulicę biegnąc
na złamanie karku przed siebie. Zwolniłam dopiero gdzieś na wysokości Nowego
Targu, zziajana i wyczerpana. Zebrawszy się na odwagę odwróciłam głowę – nikt
mnie nie gonił. Dopadłam pierwszego tramwaju, który podjechał i wciąż się
podejrzliwie przypatrując się wszystkim współpasażerom, skuliłam się na jednym
z krzeseł spuszczając nisko głowę.
Długo nie
mogłam zasnąć, a gdy już mi się to udało, sen na powrót przeniósł mnie do tej
upiornej piwnicy, karmiąc mnie niekończącym się potokiem apokaliptycznych scen
rodem z nadstaw ołtarzowych Boscha, albo obrazów Breughla zwanego piekielnym.
Rozczłonkowane ciała, tworzące organiczne konstrukcje z ostrymi narzędziami
kuchenno-masarskimi, instrumentami muzycznymi, przerośniętymi elementami fauny
i flory, ciała gwałcone, poddawane wyszukanym torturom fizycznym i psychicznym.
A ja na to wszystko patrzyłam przez dziurkę od klucza w drzwiach. Gapiłam się
bezkarnie, do chwili, kiedy zadenuncjowała mnie naga łysa kobieta z gnijącym
udem, z którego wypełzały tłuste robaki i fluorescencyjne ślimaki
pozostawiające za sobą równie fluorescencyjny lepki ślad. Obudziłam się w
momencie, gdy zaszła mnie od tyłu, ucapiła za włosy, odciągnęła od drzwi, by je
otworzyć na oścież. Wszystkie oczy skierowały się na mnie, a ja - ja także
zauważyłam, że jestem zupełnie naga! Zerwałam się z łóżka przerażona, cała
zlana potem i przez chwilę zdawało mi się, że wszystko, co przytrafiło mi się
ubiegłego wieczora, było jakimś preludium do tego boschowskiego snu, jego
konieczną częścią.
Uczepiłam się tego wątłego wyobrażenia i nie mogę
powiedzieć, że nie dodało mi to otuchy! Energicznie zmierzwiłam włosy
dzieciakom, które natychmiast przybiegły wykrzykując, że pękały ze śmiechu, gdy
przysłuchiwały się, jak gadam i krzyczę przez sen. Rodzice już oddawali się
lekturze przy porannej kawie (mama), względnie zdrowej zielonej herbacie
(tato), więc i ja zasiadłam do stołu niecierpliwie siorbiąc, w danym momencie
zawsze zbyt dla mnie gorącą, kawę. Ale nie mogłam się tym razem skupić na
lekturze. Skoro już takie mam sny, wyjęłam z regału wielkie, bogato ilustrowane
tomiszcze, z pięcioma esejami o obrazach Boscha, pióra fantastycznego retorycznie
Wilhelma Fraengera, ale myśli mi gdzieś błądziły, wzrok także błądził po
ścianach i sufitach i niestety zatrzymał się na paskudnych zaciekach - pamiątce
po zalaniu - dziś szczególnie spektakularnie oświetlonych dziarskim, porannym
słońcem. Skrzywiłam się z wielkim
niesmakiem. Pomyślałam, że w dzień taki jak ten dobrze mi zrobi wysiłek
fizyczny połączony z szybkim, wymiernym efektem. Krótko mówiąc postanowiłam
odmalować kuchnię. Idąc więc za ciosem wsiadłam do starego kaszkaja po babci i
w niecałe trzy kwadranse uporałam się z zakupem koniecznych farb, wałków, taśm
malarskich i folii ochronnych, oraz kuwet, zapasów szpachlówki i papierów
ściernych. Kiedy to wszystko wypakowywałam z bagażnika, poczułam na sobie czyjś
wzrok, odwróciłam się, by zobaczyć, że w odległości paru metrów stał Fryderyk w
towarzystwie innego gościa, którego chyba także wczoraj widziałam w piwnicy.
Przyznam szczerze, że tak do końca nie byłam pewna, czy faktycznie ich widzę,
czy też są jakąś projekcją mojej straumatyzowanej wyobraźni. Pojawili się
bezszelestnie, jak duchy, a mnie zamiast strachu - a powinnam przecież być
przerażona, gdy sobie teraz o tym myślę! - opanowało osobliwe uczucie stoickego
spokoju.
- To Oskar. - powiedział Fryderyk zbliżając się do
mnie. A więc jednak są prawdziwi, przebiegło mi przez myśl, jednak spokój wcale
mnie nie opuszczał.
- Czy Oskar także jest wampirem? - wypaliłam jak z
armaty! Jak zwykle kompletnie impulsywnie. Panowie wymienili znaczące
spojrzenia… "Wszystko jasne!" pomyślałam, pewnie przyjechali mnie
wybadać, a ja w pierwszym zdaniu odsłoniłam wszystkie karty. Z całą pewnością
byli zdumieni tym, że obrałam tak niefrasobliwą taktykę.
- A ty widzisz duchy! - odgryzł się Fryderyk, dosyć
niemądrze. Może próbował dostosować się do mojej głupiej linii obrony. Braku
wszelkiej obrony. Ciekawe, swoją drogą, co mnie zdradziło? No dobra: co tu
kryć?
- Tak! Widzę duchy moich zmarłych rodziców i
rodzeństwa, za których śmierć najprawdopodobniej, pośrednio, odpowiadam. Więc
jeśli przybyliście tu, by się mnie skutecznie pozbyć, to zapewniam was, że
oddacie mi tym wielką przysługę! Daruję sobie wtedy, to malowanie kuchni… -
wcale nie żartowałam, ale oni zdawali się być tym wszystkim bardzo rozbawieni,
czym mnie zirytowali. Zirytowali na tyle mocno, że musiałam wyżyć się na klapie
bagażnika, spuszczając ją z wielkim trzaskiem. Panowie tymczasem chwycili w
obie ręce wiadra moich farb, szpachtli, wałki etc, zostawiając mi jedynie
jakieś marne ochłapy w postaci arkuszy ściernego papieru.
- Nie tutaj! Chodźmy!- zarządził Fryderyk i ruszył
przodem w stronę mojej klatki, za nim drugi wampir, a ja zamykałam pochód. Gdy
czekaliśmy na windę zaburczało mi w brzuchu. Znów spojrzeli po sobie
rozbawieni:
- Ocho! - po raz pierwszy usłyszałam głos Oskara:
miękki głęboki baryton - ktoś tu jest zdecydowanie bardziej głodny od nas! - zachichotali, winda przyjechała, wsiedliśmy
wraz z wszystkimi utensyliami, jednak bez Fryderyka.
- Przebiegnę się schodami - wyjaśnił i pobiegł. Gdy
dotarliśmy na górę, już tam był, nie zdradzając najmniejszych śladów zadyszki,
czy choćby lekkiego zmęczenia. Pomógł nam się wypakować i pownosić do
mieszkania.
Wszystkie moje duchy natychmiast wykazały
bezgraniczne zainteresowanie tą niebywałą sytuacją. Oczekiwały ode mnie
wyjaśnień, a ja, rzecz jasna - zdemaskowana - czułam się dość niezręcznie i nie
bardzo wiedziałam jak się zachować.
- Może nas po prostu przedstawisz? - podpowiedział
mi Fryderyk, wyczytując coś chyba z mojej miny. Wskazał Oskarowi wiszący na
ścianie przedpokoju pastel, który był portretem całej naszej piątki. Oskar
skinął głową, zachęcając mnie tym gestem do tego samego.
- Kochani! To Fryderyk i Oskar - zaczęłam bardzo
nieśmiało - a to moi rodzice: Natalia i Krzysztof oraz rodzeństwo: Ela i Staś.
- Niezmiernie nam miło! - zapewnił z wielką werwą
Oskar. Fryderyk się przyłączył, po czym dodał:
- Obaj jesteśmy wampirami i przyszliśmy pomóc w
odmalowaniu tej zalanej kuchni - zademonstrował trzymane w dłoni wiadro z farbą
- póki co! - dodał i chyba powinno to zabrzmieć złowieszczo.
Ale nawet tym się nieszczególnie przejęłam,
bardziej zdenerwowała mnie reakcja
mojego taty, który nakazał mi kategorycznie, by natychmiast wyprosić ich z
domu. Mama przeszła nad tym do porządku dziennego, nie zdziwiwszy się ani
trochę, zaś dzieciaki były wprost zachwycone i zalały mnie potokiem pytań,
związanych z istotą wampiryzmu, na które niecierpliwie żądały niezwłocznej
odpowiedzi. Prawdziwy młyn, tupnęłam energicznie nogą, by je uspokoić. Panowie
spojrzeli na mnie zaskoczeni, ale nie powiedzieli ani słowa. Za to znów
odezwały się moje kiszki, wydając bardzo głośne bulgotanie.
- Więc zjedzcie teraz
śniadanie i poczekajcie na mnie chwilę! - zaordynował Fryderyk i bez słowa
wyjaśnienia poszedł sobie, zostawiając nas samych.
Dyskretnie poprosiłam
moje duchy, by nie przeszkadzały nam w robocie i zajęły się czymś w salonie, po
czym udałam się z Oskarem do kuchni.
Oskar - w odróżnieniu
od Fryderyka - roztaczał wokół siebie aurę jakiegoś kompletnego nieskrępowania,
swobody, która natychmiast udzielała się jego otoczeniu, a przecież dopiero co
go poznałam, no i po tym czego doświadczyłam wczoraj, miałam wszelkie powody,
by się go obawiać. Może dlatego, że miał twarz i minę łobuza, oraz wciąż
rozbawione oczy. Wrażenie to wzmacniał jeszcze stylem noszonej odzieży:
niefrasobliwą lekkością wytartych dżinsów, spranej pomarańczowej koszulki i
równie spranych trampek. Przydługie włosy opadały czarnym puklem, zasłaniając
lewe oko. Gdy tylko weszliśmy do kuchni, ze zdumiewającą oczywistością zaczął
zachowywać się jakby był u siebie. Przy czym nie wynikało to bynajmniej z
arogancji, a raczej z autentycznej bezceremonialności, rodzaju dziecięcej
pogody ducha, afirmującej cały otaczający świat. Oczywiście piszę te słowa z
czasowego dystansu. W tamtej chwili absolutnie nie byłabym w stanie sporządzić
podobnego profilu jego osobowości, tym niemniej jednak bezpośrednio i
instynktownie bardzo wyraźnie odczułam wtedy na sobie skutki jego tonizującego
działania. Odstawił wiadra z farbą i zapytał, czy mogłabym zaparzyć kawy. Z błyskiem
w oku ocierającym się chyba o aprobatę, zauważył, że sypię ziarna do młynka, by
je zmielić i zaparzyć następnie w klasycznej włoskiej kafetierce. Sam zaś
cichcem wyjął z lodówki jaja, mleko, z szafki mąkę, jakieś przyprawy i bóg
jedyny wie co jeszcze, by w mgnieniu oka - przy okazji z uznaniem wypowiadając
się o mojej nowej teflonowej patelni (z poprzedniej teflon odchodził już całymi
płatami, więc podziękowałam sobie w duchu, że jednak pozbyłam się jej, choć z
trudnością przychodzi mi rozstanie z rzeczami, do których przywykłam) - na
maśle klarowanym usmażyć dla mnie bajeczny omlet. Taki mianowicie, jakiego
nigdy w życiu jeszcze nie jadłam: puszysty, jednak z chrupiącą skórką i o
smaku, którego nie podejmuję się opisać. (Pozwólcie, że zanotuję sobie jedynie
na później, dla wspomożenia pamięci, solidny udział w tym omlecie prażonego
sezamu i czarnuszki). Oskar siorbiąc moją bardzo gęstą kawę, z nieskrywanym
zadowoleniem przyglądał się z jakim smakiem pochłaniam kolejne kęsy.
Pełen żołądek i
usatysfakcjonowane kubki smakowe i zmysł powonienia, sprawiły, że zeszły ze
mnie resztki napięcia. Nadal czułam, że kompletnie straciłam panowanie nad
czymkolwiek, że wszystko toczy się zupełnie niezależnie od mojej woli,
porywając mnie w swój nurt, nie pytając o opinię, ale jakoś bez żalu poddałam
się temu, a nawet chyba udało mi się zdystansować na tyle, że jednocześnie
mogłam przyglądać się sobie w tym nurcie z bezpiecznej perspektywy. Oczywiście
przyczyniła się do tego zblokowania wszelkiego strachu i przerażenia moja
wrodzona ciekawskość.
Nie tylko dzieciakom
cisnęły się na usta miliony pytań! Mnie też, ale jakoś nie wiedziałam od czego
zacząć, a gdy już podjęłam jakąś nieśmiałą próbę, Oskar, powstrzymał mnie w pół
słowa:
- Poczekajmy może na
Fryderyka - zaproponował i jak gdyby
nigdy nic, zaczął - zaczęliśmy wspólnie - wynosić z kuchni wszystkie ruchome
meble: zwalisty stół i krzesła, fotele, okrywać szafki folią, zdejmować z półek
wszelkie drobiazgi etc. W trakcie realizacji tego ostatniego wampir dokonał
lustracji wystawionego na jednej z półek części zbioru moich płyt kompaktowych,
który też musiał zostać usunięty, wraz z stojącym obok odtwarzaczem. Po wydaniu
serii pomruków niezadowolenia z jakości odtwarzacza (byłam zaprzeczeniem
fanatyka wszelkiej elektroniki), Oskar uruchomił jedną z płyt. Jego wybór padł
na jedną z moich ulubionych, kupioną za pierwsze studenckie pieniądze La
Tarantella – Antidotum Tarantulae - zbiór tradycyjnych tarantel i
pizzic wykonywanych na instrumentach dawnych przez L'Arpeggiatę. Natychmiast
nabrałam podejrzeń, co do motywacji takiego wyboru - w końcu zawodowo
zajmowałam się rozkminianiem tekstów literackich, czyli węszeniem i szukaniem
dziury w całym. A tarantella jako taniec, który miał być czymś na kształt
egzorcyzmu odprawianego po ukąszeniu -
pająka wprawdzie, ale jednak ukąszeniu, nie pozostawała bez luźnego związku z
wampiryzmem i ich ofiarami. Czyżby chcieli mnie ukąsić i zmusić następnie do
tańczenia tarantelli do upadłego? Oskar zdawał się jednak nadal zachowywać
zupełnie niewinnie, nie zdradzając żadnych niecnych intencji wymierzonych w
moją osobę, wręcz przeciwnie. Zaraz po tym jak już wielką płachtą grubej folii
przykryliśmy podłogę przyklejając ją na całym obwodzie taśmą malarską do listwy
podłogowej, a z głośnika popłynęła wartko melodia "La pizzacirella
mia" wampir klasnął w ręce i ruszył w szaleńczy pląs! Mnie też przywołał
ruchem głowy. A więc jednak! Coś jest na rzeczy! Nie zareagowałam, wiec chwycił
mnie za ręce i wciągnął na folię ochronną.
- Żartujesz sobie chyba? Powinnam być przecież przerażona perspektywą
rychłej śmierci!
- Ale jakoś nie jesteś specjalnie!
- zauważył trafnie - Ci ukąszeni przez tarantule też tańczyli do upadłego! Sam
byłem świadkiem - przekonywał. By wzmocnić siłę perswazji wykonał zręczny piruet.
Przypomniały mi się podrygi Anny Dego,[4]
która towarzyszyła na koncertach L'Arpegiatcie, właśnie tak poczynał sobie
Oskar. W tym też było coś zaraźliwego, więc nie dałam się dłużej prosić. A jak
już się tylko rozkręciłam, to faktycznie wpadłam w prawdziwy trans. To chyba
tamburyn tak działa, omamia i zmusza ciało, by mu uległo, wykonując cały ten
maniakalny taniec.
- Tarantyzm?
W tych szerokościach geograficznych? - Fryderyk, który zakradł się
niepostrzeżenie patrzył teraz na nas z nieskrywanym rozbawieniem - poza tym
podarliście całą folię!
- Popsuj-zabawa! - obrzuciwszy go tą inwektywą
Oskar, złapał taśmę, by skleić, tych parę dziur, które faktycznie udało nam się
wyrwać.
Fryderyk wciąż wydawał się bardzo stanowczy, ale
całe napięcie gdzieś się ulotniło i choć sytuacja, w której dwóch obłędnie
przystojnych wampirów krąży po moim mieszkaniu, z zamiarem odmalowania kuchni,
była na wskroś osobliwa, to mnie samej udało się nad nią przejść do porządku
dziennego i po prostu wespół z nimi zabrać się do roboty. Fryderyk przywiózł
białą farbę kryjącą plamy, dodatkowe pędzle i wałek: większy i mniejszy oraz
parę innych drobiazgów. Zadania zostały rozdzielone, każde z nas nie wchodząc
sobie w paradę zwrócone było w swoją część ściany względnie sufitu. Sufitem
zajęły się drągalowate wampiry, mnie przypadły w udziale roboty bardziej
precyzyjne : cienki biały marginesem oddzielającym sufit od ściany, rejony nad
listwą podłogową, wokół okien, drzwi i kaloryfera. Przy okazji nie omieszkałam
dyskretnie sprawdzić, czy farba którą sama kupiłam nie poradziłaby sobie z
kryciem zacieków tak samo dobrze jak ta, po którą pojechał specjalnie Fryderyk.
Niestety nie! Co ten ostatni niestety zauważył, obdarzając mnie na to konto
jednym bardzo krótkim spojrzeniem tryumfu. "Podlec" - pomyślałam z
duchu i zajęłam się po cichu swoją robotą.
Przy tym wszystkim jednak toczyła się bardzo
ożywiona rozmowa, która miała mnie chyba jakoś wprowadzić w świat wampirów i
wyjaśnić powody, dla których zawitali w moim skromnym życiu. Wprowadzić zrazu w
bardzo mało systematyczny i pokrętny sposób:
- To Oskar przesłał Athanasiusowi Kircherowi w
połowie siedemnastego wieku nutowy zapis tej neapolitańskiej taranteli, który
ów zamieścił w swoich pismach. - zagaił Fryderyk zwracając się do mnie tonem zaprawionego konfidenta - a
one z kolei dały początek temu współczesnemu zbiorowi, do którego szaleliście
na folii malarskiej.
- Chodzi o tego Athanasiusa Kirchera, tego
niemieckiego jezuitę, tajną broń papieża, badacza hieroglifów i Chin? - wolałam
się upewnić
- We własnej osobie - ożywił się Oskar - był
badaczem niemal każdej dziedziny naukowej, ale też muzykologiem, dlatego
pomyślałem, że będzie wiedział jak odpowiednio spożytkować ten sycylijski
materiał folklorystyczny.
- A Oskar w naszej wesołej wampirze trupie
szczególną uwagę poświęca twórczości muzycznej właśnie. - dorzucił Fryderyk
- A Fryderyk lubi takie genialne osobowości jak
Kircher, zwłaszcza jeśli, wspierając ich może jeszcze zagrać na nosie papieżowi
- zaśmiał się Oskar, a drugi wampir dołączył do jego wesołości.
- Czy to znaczy, że znałeś go osobiście? - może to
było głupie pytanie, ale nie miałam pojęcia, co znaczy 'wspierać''.
- Tak. Odkryłam go już w Fuldzie. Sam byłem wtedy
Jezuitą - tłumaczył mi cierpliwie Fryderyk, Oskar prychnął i zanosił się teraz ze śmiechu, Fryderyk
żachnął się na to - wciąż nie rozumiem, czemu tak cię to bawi! Idealnie
nadawałem się na Jezuitę, byłem Jezuitą z krwi i kości - znów zwrócił się do
mnie, jakby czuł, że musi mnie co do tego przekonać - a możliwości i dojścia,
jakie nam ta moja fucha stwarzała były wprost nieocenione.
Ich własna wymiana żarcików i złośliwości była
wprawdzie bardzo zajmująca lecz niezbyt składało mi się to wszystko w spójny
obraz.
- Trudno mi sobie wyobrazić, do czego to wszystko
miało was doprowadzić…
- Musisz zacząć od samego początku Fryderyku -
stwierdził Oskar.
- Wszyscy pochodzimy, to znaczy wszystkim nam dała
życie Empuza - demon strachu z orszaku bogini Hekate, chyba najprzychylniej
nastawionego w stosunku do ludzi bóstwa.
- czyli nie jesteście zatem spokrewnieni z wilkami?
Fryderyk westchnął zniecierpliwiony. Sufit malowany
przez chłopaków zdążył się już w dużej mierze pokryć śnieżną bielą. Dopiero
teraz wyszło na jaw jak strasznie był już brudny i upstrzony plamami po ubitych
komarach, ćmach i molach. Trochę się tym faktem zawstydziłam… Oni jednak
taktownie nie komentowali stanu utrzymania mego mieszkania.
- Skup się Julio, przecież mówię, że to Empuza,
która zwykła nocą wychodzić na łowy i żywiła się krwią podróżnych młodzieńców,
czasami także ich zezwłokiem - dodał na
marginesie, nieco zażenowany - to ona nas przemieniała w ramach tej akcji na
wyspie św. Andrzeja, o której już ci pisałem. - obrzucił mnie karcącym wzrokiem
- Empuza, nie jakiś wilk! Gdybym miał sobie wybierać na przodka jakiegoś
drapieżcę, do z pewnością nie byłby to wilk!
- pewnie wybrałbyś sokoła? - przypomniało mi się
słynne zamiłowanie Fryderyka do tych ptaków jeszcze z czasów, gdy był cesarzem
i do traktatu o polowaniu na sokoła, który napisał pod koniec życia, dzieła
przez kilka wieków utrzymującego się w świecie nauki jako kanoniczna,
nieprześcigniona rozprawa ornitologiczna.
- Precyzyjnie! - przyznał usatysfakcjonowany. -
Rozszyfrowałaś moje nazwisko?
Fakt! Falconi! O tym akurat nie pomyślałam. Nie
odpowiedziałam jednak czekając na dalszy tok opowieści.
- ważne są powody, dla których nas kolektywnie
przemieniono! - zdyscyplinował nas Oskar
- Tak! I tu musimy cofnąć się o parę wieków w
przeszłość, gdy w VII wieku ostatecznie spłonęła Biblioteka Aleksandryjska z
bezcennym dorobkiem kultury, myśli, nauki antyku. Wtedy wielcy tego świata pod
przewodnictwem Hekate właśnie - postaci same odsuwające się już w niebyt, siłą
usuwane z ludzkich głów - postanowiły
dać ludzkości jeszcze jeden pożegnalny prezent. Stworzyć armię stworzeń,
które otoczyłyby ochroną i opieką to co wiecznotrwałe, dziedzictwo, które nie
może przepaść, które dbałyby następnie o to, by to dziedzictwo było
aktualizowane, pomnażane i rozwijane. Zależało im bowiem na tym, by człowiek -
tak piękny twór, zdolny do niezwykłych czynów - nie stał się na powrót dzikim
zwierzęciem.
Fryderyk głosił te okresowe zdania w tak podniosłej
atmosferze, z takim namaszczeniem, że dostałam gęsiej skórki. Chciałam go
poprosić, by to uściślił i powiedział na czym konkretnie miałaby ta ich misja
polegać, ale nie śmiałam w obliczu tego patosu.
- Pisałeś, że przemieniono was w XIII w., a
biblioteka spłonęła w VII. To znaczy, że nie byliście pierwsi, tzn. pierwszą
'armią'? - ostatecznie to też mnie męczyło!
- pierwsza armia powstała właśnie po pożarze. Miała
być pierwszą i jedyną, złożoną z przedstawicieli niemal wszystkich w miarę
cywilizowanych ludów Europy, Bliskiego Wschodu i północnej Afryki. Hermann von
Salza, Saladyn i Starzec z Gór właśnie wtedy się narodzili.
- co to znaczy, że jedyną? - przerwałam mu zbita z
tropu - dlaczego więc powstała twoja armia?
- To złożone. Z jednej strony ten pierwszy skład -
wprawdzie zmontowany z wybitnych jednostek, jednak jako zespół nie był w ogóle
dobrany, to znaczy nie miał szansy działać jako zespół, bo różnice były
szalone, nie wyznaczono centrum dowodzenia etc.
- W efekcie wyżynali się wzajemnie - pośpieszył z
barwnym uzupełnieniem Oskar - . Zginęła ponad połowa z nich. No i istniało też
poważne zagrożenie z zewnątrz: przed nimi powstały też inne wampiry, których
przemiana nie były objęta jakimś konkretnym planem. Szczególnie ci, którzy
powstali w czasie kolonizacji Rumunii, kiedy Empuza szalała po jakimś miłosnym
zawodzie, płodząc tam całe tuziny synów chłopskiego pochodzenia.
Fryderyk otrząsnął się z obrzydzeniem na samą myśl
o tym.
- Mówicie o Draculi? - zapytałam naiwnie, a oni
adekwatnie zareagowali: obaj uśmiechnęli się z politowaniem.
- Tak! Wieśniackie pomioty! - tu chlasnął ze
złością sporą ilością farby z pędzla w narożnik pokoju. - Vlad i jego folwark!
- i znowu chlasnął, aż Oskar upomniał go, że bryźnie tą papryczką na
śnieżnobiały sufit. - Byli jak banda dzikusów. - mówił ze szczękościskiem -
Odpowiednio zadbali też o nasza reputację wśród ludzi!
- Byli?
- Są niestety! - poprawił swego towarzysza Oskar -
Fryderyk własnoręcznie zaszlachtował Draculę, my też mamy po paru z nich na
koncie, ale część nadal buszuje po świecie i dybie na nas.
- Czegoś tu nie rozumiem! - ocknęłam się nagle z
nieświadomości, albo z przeświadczenia, które brałam za absolutny pewnik - czy
to znaczy, że nie możecie sami przemieniać ludzi w wampiry?
- Nie sądzisz, że gdybyśmy mogli, to przy naszej
długowieczności, po ziemi nie chodziłby już ani jeden człowiek, tylko same
wampiry? - Fryderyk potrafił dopiec człowiekowi rodzajem bardzo irytującego
protekcjonalizmu. W miarę upływu czasu odzyskiwałam jednak rezon i nie
zamierzałam stać z podkulonym ogonem.
- O ile po drodze nie zdołalibyście wyrżnąć się
wzajemnie co do nogi - odgryzałam się. Kątem oka pochwyciłam dyskretne
rozbawienie Oskara, wszelako rudy wampir nie był skory do okazywania
jakiejkolwiek radości, a nasrożył się jeszcze bardziej, gdy ośmieliłam się
zapytać, jak się zabija wampira?
- Są na to pewne sposoby! Choć bynajmniej nie jest
nim drewniany kołek w serce - burknął z niechęcią - Wracając jednak do meritum:
faktycznie populacja wampirów malała w oczach, a potrzeby rosły i stawały się
coraz pilniejsze. Chrześcijanie poczynali sobie w Palestynie coraz to
haniebniej, złupiono Konstantynopol…
Saladyn, Hermann i Starzec z Gór zaczęli apelować do Hekate i spółki o
to by powołać do życia nową armię. Szalę przeważyła krucjata, którą papież
ogłosił przeciwko Albigensom. - Tu z kolei Oskar nie wytrzymał i bluznął tak
soczystą wiąchą przekleństw, że w życiu bym się nie spodziewała po tym pogodnym
chłopaku erupcji podobnie skumulowanej agresji.
- Zachowuj się Oskarze! - huknął Fryderyk -
Przepraszam a niego, ale nie może przeboleć, że nikt nie zadbał o to, by
ratować Hrabstwo Tuluzy, z jego wysublimowaną kulturą dworską. Wiesz,
trubadurzy i te sprawy - rzuciłam mu spojrzenie z gatunku: "jak możesz sądzić,
że nie wiem?!" - Ostatecznie katarzy mogli być trochę mniej ekspansywni!
Nie dawać papieżowi powodu do tego, by napuścił na nich Rycerstwo.
- Zachłanną hołotę z Północy! - krzyknął Oskar,
nadal ledwo nad sobą panując.
- Oskar pochodzi z Oksytanii - wyjaśniał cierpliwie
Fryderyk - cała jego rodzina musiała uciekać przed Francuzami, którzy zajęli
ich majątek i planowali wytępić. JA też nie przepadam za Francuzami, także z
innych powodów (Templariusze przyczynili się walnie to mojej niechęci), Oskar jednak
nie potrafi wybaczyć.
Znów zeszliśmy na manowce. Wszystko pasjonujące,
ale wolałam jakoś odwieść Oskara od przykrych skojarzeń.
- Domyślam się, że druga armia była już zupełnie
inaczej zorganizowana? - wróciłąm zatem do głównego wątku.
- Tak - ożywił się Fryderyk - zajęło im to sporo
czasu, ale naprawdę się postarali. Dlatego też moja wyprawa tak długo była
odkładana. Należało dokonać selekcji i zebrać ich wszystkich w tym jednym
konkretnym miejscu. To był prawdziwy majstersztyk logistyczny.
- No i trafił im się prawdziwie wybitny przywódca -
powiedział Oskar z taką czołobitnością, że nie mogłam uwierzyć w brak ironii w
jego tonie. Jednak spojrzenie utkwione we Fryderyku, zdradzało jedynie
absolutne oddanie i zachwyt. Wprawiło mnie to w prawdziwe osłupienie.
- Wszyscy pozostali byli związani ze mną przysięga
lenną lub spowinowaceni, więc w naturalny sposób stałem się ich centrum
dowodzenia - usiłował zneutralizować to wiernopoddańcze wrażenie Fryderyk. - A
że miałem w swoim państwie bardzo barwną mieszankę kulturową, zebrało się
bardzo uniwersalne i dzielne towarzystwo. - zamyślił się nad czymś i wtedy
jakimś sposobem udało mu się zrobić wielkiego kleksa z farby na środku okna.
Dałam mu gąbkę, a on pobiegł do łazienki ją zmoczyć. Wykorzystując jego krótką
nieobecność zagadnęłam Oskara:
- A na czym tak konkretnie się zajmujecie?
- Och! - odpowiedział stropiony Oskar - od czego by
tu zacząć?
- Może od największych katastrof: wojny, powodzie,
trzęsienia ziemi, rewolucje. - poratował go zawsze czujny Fryderyk, który
właśnie wrócił z mokrą gąbką i zabrał się za mysie szyby - Ratujemy i
zabezpieczamy co się da ze skarbów kultury, w chwilach, gdy inni myślą
wyłącznie o ratowaniu własnego życia.
- A poza stanem wyjątkowym?
- Przechowujemy, konserwujemy [wciąż nam brakuje
dobrych wtajemniczonych konserwatorów, więc jeśli kogoś znasz Julio i ty, drogi
czytelniku, czekamy na wskazówki!] to co uratowaliśmy, rozdysponowujemy
następnie cichcem i podstępem, po instytucjach, które powinny z urzędu
opiekować się tymi artefaktami.
Teraz z kolei włączył się Oskar .
- A zdecydowanie najbardziej nieobliczalna i trudna
część naszej misji, to ta związana z aktualizacją. Czyli czuwanie nad
artystami, by nie zmarnowali swych talentów. - Westchnął - czasem wydaje mi się, że to jak gra w
rosyjską ruletkę.
Fryderyk parsknął śmiechem, może coś mu się
przypomniało, ale nie podzielił się tym. Wymienili tylko spojrzenia z Oskarem i
Fryderyk postanowił uściślić:
- ale też najciekawsza i wymagająca nieziemskiej
pomysłowości.
- wspieracie ich finansowo? Czy raczej chodzi o
bardziej osobisty kontakt, jak twój z Novalisem? - oj! zdaje się, że dotknęłam
czułego punktu!
- Wszystko to indywidualna sprawa - Oskar zmartwił
się miną swego szefa, więc sam przejął inicjatywę - rzadko pomagamy finansowo,
bo pieniądze nie mają dla nich większego znaczenia, zazwyczaj. Nie wszyscy też
potrzebują mentora, za to mają inne potrzeby, które musimy sprytnie rozpoznać.
- Ucieszył się, bo przyszedł mu właśnie do głowy świetny przykład. - To my
podrzuciliśmy Thomasowi de Quincey'owi mityczną prostytutkę Ann, bez której
zdechłby pewnikiem jak pies w rynsztoku Oxford Street! Albo - i tu ucieszył się
jeszcze bardziej z udanego przykładu - Pamiętasz Michaela Montagine'a? Jemu z
kolei podsunęliśmy Stefana de la Boëtie, któremu później dedykował nie tylko
sonety miłosne, ale wszystko, co napisał! Do Kopernika - tego tchórzliwego
geniusza i bigota, posłaliśmy Georga Joachima Rhaeticusa i dopiero jemu tuż
przed śmiercią powierzył latami całymi trzymane w szufladzie "O obrotach
sfer niebieskich". Gdyby nie on, kto wie, czy w ogóle zostałoby
opublikowane.
Odrobinę mnie zbiły z pantałyku te ilustracje,
muszę szczerze przyznać
- Wychodzi na to Oskarze, że jesteśmy bandą
sutenerów, rekrutujących jakieś muzy lekkich obyczajów, by je następnie
stręczyć artystom, myślicielom i astronomom. - Fryderyk wyjął mi te słowa z
ust. Buchnęliśmy śmiechem - No i jak mam teraz Julii, po tym wszystkim co
powiedziałeś naświetlić, jakiem miałem wobec niej plany?
- A masz? Jakie? - nie mieściło mi się w głowie, że
mógłby mówić poważnie - lojalnie uprzedzam, że na nierządnicę zupełnie się nie
nadaję.
Skończyliśmy nakładać pierwszą warstwę farby. Ja
bym chętnie tak zostawiła: sufit był idealnie biały bez jednej smugi, a ściany
w kolorze dojrzałej ciemnoczerwonej papryczki chili. Jednak wampiry twierdziły,
że trzeba nałożyć jeszcze jedną warstwę, by powstał efekt skorupki jaja.
Cuchnęło nieziemsko, więc pootwieraliśmy okna na przestrzał i wybraliśmy się na
krótki spacer po okolicy, do czasu wyschnięcia pierwszej warstwy.
- Nie macie, czegoś poważniejszego do roboty? -
zapytałam, gdy wyszliśmy na dwór, nękana powoli wyrzutami sumienia, że zabieram
tym strażnikom pereł cenny czas, angażując do przemalowywania wielkiej
płyty.
- Ależ jesteśmy w pracy! - Fryderyk był oburzony,
więc siedziałam już cicho i tylko wskazałam kierunek, w którym moglibyśmy się
udać, by podążyć szlakiem krzyckiej architektury przedwojennej.
Mieszkał tutaj na Krzykach profesor Degler, słynny
witkacolog i wielki miłośnik tej dzielnicy, który potrafił opowiedzieć historię
niemal każdej posesji od czasu kiedy się tu, we Wrocławiu pojawił. A
słuchaliśmy jego opowieści, które snuł spontanicznie, jednak zawsze nienagannie
literackim językiem, nigdy nie tracąc wątku, ani nie osłabiając ładunku
emocjonalnego, dokładnie tak jakby czytał świetnie napisaną książkę.
Słuchaliśmy go w osiedlowej bibliotece przy Jesiennej, przed której siedzibą
właśnie staliśmy. Był to przedziwny kakofoniczny zlepek różnych średnio
zgranych części budynku. Secesyjna postmoderna - tak to sobie wyjaśniłam.
Janusz Degler twierdził, że przychodził tu w młodości na potańcówki. I ja
lubiłam tu przychodzić - nie tylko po książki, ale by posiedzieć, coś poczytać.
Dziś zauważyłam, że parter, na którym mieściła się biblioteka jest pusty!
Tabliczkę zdjęto. Biblioteki już tu nie było. Smutno! Oskar - to empatyczne
stworzenie - chwycił mnie za ramię i poprowadził dalej, karmiąc jakimś pocieszającym
bon motem.
- Trzymam kilka listów, które przydałoby się
umiejętnie opublikować m. in. E.T.A. Hoffmanna, Novalisa i Göresa - zaczął
Fryderyk, po kilku chwilach milczenia - Sytuacja już do tego dojrzała. Trzeba
się do tego zabrać dyskretnie, opracować jakąś taktykę. Takie listy nie mogą
wypłynąć znikąd, trzeba je odkryć w jakimś mało znanym zbiorze archiwaliów,
albo opracować jakąś przekonywującą historię wejścia w ich posiadanie.
Popatrzyłam na niego pytajnikiem, a on znów
westchnął, przeklinając pewnie w duchu moją umysłową ociężałość:
- no ty mogłabyś się tym zająć! -
wyjaśnił więc niecierpliwie, oschle - tym bardziej, że są tam listy, które
Hoffmann pisał po polsku. Drań, niemość, że pisał niewiele, to jeszcze
postępował z listami zupełnie niefrasobliwie.
[1] [adekwatnie
wielka stopa, więc powstrzymam się od recenzji obuwia. Powiem tylko, że
tradycyjne trampki, na które zdecydowała
się Ula są optymalnym rozwiązaniem w tej trudnej sytuacji…]
[2] Klasyka
skórzanego trzewika męskiego, bez szczególnych ekstrawagancji.
[3] Henryk,
s. 9
[4] To na
prośbę Julii: https://www.youtube.com/watch?v=6a2q70xsst8
Lub: 9 i 49
minuta tu: https://www.youtube.com/watch?v=Yua4HRebLE8&t=4118s
Muszę sobie wydrukować i przeczytać całość, początek całkiem miło się zapowiada, ale jakoś nie mogę dłuższych tekstów na ekranie....oczy mi się męczą...
OdpowiedzUsuń